wtorek, 24 listopada 2020

„Seks w wielkim mieście” Candance Bushnell

Książkowy „Seks w wielkim mieście” Candance Bushnell (1996) składa się z felietonów, które oryginalnie były publikowane w gazecie i przypominają teksty pisane przez Carrie co odcinek w serialu. Od razu w oczy rzucają się różnice jak chodzi o bohaterki, bo Carrie nie jest wcale narratorką tekstów, a jedną z postaci opisywanych regularnie w felietonach, imiona Mirandy, Samanthy i Charlotte padają, ale wykonują one inne zawody i niekoniecznie są bohaterkami tych samych anegdotycznych historyjek co w serialu. Nie jestem szczególnie zainteresowana śledzeniem, w jakim stopniu ekranowe postaci wzorowane są na tych z książki, więc dłużej nie będę się nad tym rozwodzić. Po prostu nie zdziwcie się, jak zobaczycie w cytacie imię i coś wam nie będzie grało.

Książka przedstawia nam wizję mieszkańców Manhattanu jako absolutnie zafiksowanych na punkcie seksu i związków, a w przypadku kobiet małżeństwa. Oczywiście, że książka jest o seksie, ale nie o to chodzi, tutaj nie tyle opisywane jest życie seksualne Nowojorczyków, co Nowojorczycy opisywani są jako ludzie, dla których poza seksem w życiu w zasadzie nic więcej nie istnieje. I trudno powiedzieć, żeby to był ich własny wybór, prawie cały czas seks pokazywany jest jako coś, od czego zależy status społeczny. Z im piękniejszą modelką albo im bogatszym biznesmenem uprawiasz seks, tym większe osiągnięcie. Bohaterowie nierzadko są tym zmęczeni, mają dość randek, dość wiecznego wynajdywania sposobów na podniesienie swojej atrakcyjności seksualnej i zdobywanie coraz atrakcyjniejszych partnerów, wszystko to robią nieraz wręcz na siłę, bo tak wypada. Seks w Nowym Jorku to smutny obowiązek. Jest to obraz dużo mniej aspiracyjny niż ten w serialu. Tak jak za nic nie chciałabym prowadzić takiego życia jak bohaterki serialu (no dobra, zawsze chętnie bym przyjęła te ogromne mieszkania w centrum, za które wcale nie trzeba płacić), tak z całą społecznością opisaną w książce jeszcze bardziej nie chcę mieć nic wspólnego, to jakaś dystopia. Podobnie jak serial książka zaczyna się od stwierdzenia, że obyczaje seksualne na Manhattanie są okropne i okrutne, ale w książce te słowa są dużo bardziej prawdziwe niż w serialu, w którym Carrie miała nam imponować modnymi ciuchami, imprezowym życiem i przebieraniem w facetach.

Jak chodzi o związki, to też mało tu mowy o jakichkolwiek szczerych uczuciach, szukanie małżonka to jedna wielka gra, w której uroda, osiągnięcia i wiek kobiet przekładają się na ich atrakcyjność w oczach możliwie jak najbardziej imponujących mężczyzn. Kobieta po trzydziestym piątym roku życia w zasadzie nie ma już szans na ślub, chyba że jest naprawdę niesamowicie atrakcyjna pod innymi względami. Ślub czterdziestodwulatki opisany jest jako niewiarygodne zjawisko, które dało nadzieję pannom zbliżającym się do czterdziestki. Faceci mają dużo łatwiej, bo ich wiek w zasadzie nie ogranicza, ale oczywiście nie każdy jest dobrą partią. Oprócz bycia „niskim, grubym i brzydkim” na niższą wartość mężczyzny na rynku wpływa niedojrzałość, która może wyrażać się na przykład… jeżdżeniem na rowerze. W książce mamy cały rozdział o tym, jak bardzo jeżdżenie po Manhattanie na rowerze świadczy o niedojrzałości mężczyzny. Jeśli facet jeździ na rowerze, to jest wiecznym chłopcem, który nie znajdzie żony tak długo, jak nie pożegna się z rowerem. Ta nieszczęsna jazda rowerem oczywiście, jak wszystko inne, też musi zostać w felietonie zseksualizowana, bo jak inaczej. „Czuję, jak między moimi nogami wyrasta ta wielka stalowa rzecz i toruje mi drogę – ujął to jeden z rowerowych chłopców, który prosił o anonimowość” (s. 88) no, nie dziwię się. Czy inny cytat: „Ale kiedy rowerowi chłopcy rozmawiają o swoich maszynach, często trudno oprzeć się wrażeniu, że mówią o kobietach” (s. 89).

Tego rodzaju generalizacji w książce jest pełno, naprawdę PEŁNO, felietony mają ambicje obserwacji antropologicznych, co sprowadza się do tego, że mieszkańcy Manhattanu nieustannie dzieleni są na gatunki i typy. Każde zachowanie rozpatrywane jest w kontekście większej grupy i w zasadzie nie ma tu miejsca na indywidualność, mnie ta czterdziestodwulatka zdziwiła nie dlatego, że wzięła ślub, ale dlatego, że jest to rzadki w książce przypadek przełamania schematu przez indywiduum. Wszystkie opisywane w książce zachowania świadczące o przynależności do określonych typów służą oczywiście tylko jednemu celowi – przywabianiu potencjalnych partnerów seksualnych. Myśleliście, że kobieta po prostu lubi jeździć na łyżworolkach? Otóż nie, nic bardziej mylnego, ta kobieta w desperacki sposób próbuje się odmłodzić w oczach potencjalnego męża i mamy być tym zachowaniem wszyscy zażenowani. Sami przeczytajcie:

„Następna była Sarah, która, wedle doniesień Mirandy, poszła jeździć na łyżworolkach do swojej piwnicy, o czwartej nad ranem. Pijana. Mając trzydzieści osiem lat. Dorosła kobieta, która kurczowo trzyma się roli nastolatki. Czy jest coś mniej atrakcyjnego? Nie sądzę.
Ale co Sarah miała zrobić? Ma te swoje trzydzieści osiem lat, nie jest mężatką, chciałaby z kimś być. A mężczyzn, jak już wiemy z tych zapisków, pociąga młodość” (s. 106).

W pierwszym sezonie serial starał się trochę naśladować książkę w tym wymiarze pseudoreporterskim. W książce cały czas przywoływane są najróżniejsze zasłyszane na mieście plotki i anegdoty, z których część i w świecie książki z pewnością nie jest prawdziwa (bo cała książka jest fikcyjna, o tym mamy informację na stronie redakcyjnej), ale wciąż na ich podstawie tworzone są uogólniające teorie. Odpowiednikiem tego w pierwszej serii serialu (i gdzieś w kolejnych też z rzadka się przewinęły, ale głowy nie dam) były urywkowe nagrania z wypowiedziami Nowojorczyków, z początku też częściej pojawiali jako postaci epizodyczne znajomi Carrie, którzy nigdy potem nie wracali. Pod względem struktury serial poszedł z czasem w stronę bardziej, no, serialową, stwierdzam jednak, że pod względem poziomu humoru serial pozostał wierny książce. Podaję przykład, który utwierdził mnie w tym przekonaniu:

„– Psst. Hej, mały – szepnęła, kiwając na niego. – Chodź no tutaj.
Zaciekawiony Garrick przydreptał bliżej. Carrie trzymała przed sobą malutki pakuneczek.
– Kondom, Garrick – szepnęła. – Potrafisz powiedzieć „kondom”? K-O-N-D-O-M. Gdyby twoi rodzice tego używali, mogłoby cię tutaj w ogóle nie być.
Garrick wyciągnął rączkę.
– Kondom – powiedział” (s. 184). Odczuwam znajome ciarki żenady. (Jakby nie było jasne z cytatu: Garrick jest dzieckiem).

Jeśli mowa o podobieństwach między książką i serialem, to łączy je przedstawianie modelek jako obywatelek drugiej kategorii. Z początku myślałam, że w książce jest tej podszytej zawiścią nienawiści trochę mniej, bo faceci traktujący modelki jak przedmioty przedstawieni są jako naprawdę pożałowania godne kreatury wykorzystujące seksualnie odurzone narkotykami szesnastolatki, ale nie, spokojnie, w książce też oczywiście modelki są głupie i nie czytają książek, nie to co Carrie, która „siedziała wieczorami w domu, nie piła i czytała <<Perswazje>> Jane Austen, zamiast obejrzeć film” (s. 188). Mamy w książce fragment, gdy wypowiada się właśnie jedna z tych znienawidzonych pięknych kobiet i mówi o tym, że przez zazdrość i automatyczne postrzeganie jej jako pustej i mało inteligentnej nie ma żadnych przyjaciółek wśród kobiet, ale cóż z tego, jeśli cała książka demonizuje atrakcyjne fizycznie kobiety, przeczytamy w niej wręcz całą teorię na temat tego, że to brzydkie kobiety stają się naprawdę ciekawymi osobami, bo w inny sposób nie przyciągną faceta, no bo jakiż mógłby być inny powód kształtowania własnej osobowości niż wymiana jej w barterze na pierścionek zaręczynowy. To fragment z rozdziału o facetach, którzy umawiają się z kobietami, które nie są wybitnie piękne: „Zawsze się zastanawiałem, czy stworzyła sobie to skomplikowane życie wewnętrzne dlatego, że nie była materiałem na randki. Wiesz, jak nie jesteś olimpijską pięknością, możesz się stać naprawdę ciekawą osobą” (s. 139). No i nie zapominajmy, że nie mówimy tu o realnych ludziach. Piękność, która narzeka na brak przyjaciółek, jest wytworem wyobraźni autorki i pojawienie się jej wypowiedzi w książce może i czyni obraz bardziej trójwymiarowym, ale przy okazji utrwala stereotypowe myślenie o kobietach jako nieustannie zazdrosnych o urodę i niezdolnych do prawdziwej przyjaźni.

Jeśli o stereotypach o kobietach i mężczyznach mówimy, to tak. Są w książce obecne. Bardzo licznie. Książka w zasadzie bez nich nie mogłaby istnieć. Świat przedstawiony jest podzielony binarnie między mężczyzn i kobiety, których pojmowanie świata jest absolutnie różne. Wizja płciowości z książki kojarzy mi się z tą, którą poznałam na lekcjach religii w podstawówce: tata jest od zarabiania pieniędzy, a mama jest emocjonalna i zależy jej na dzieciach, te wizje świat istnieją w tym samym heteromatriksie. Zresztą książka ma taką samą obsesję na punkcie ślubów jak katecheci: „– A poza tym – ciągnęła Sam – prawdopodobnie i tak w końcu wyjdziesz za Mr. Biga i urodzisz dzieci. Daj spokój. Wszystkie tego chcemy” (s. 243). I, szczerze mówiąc, wciąż pod tym względem wolę książkę od serialu, bo w książce ktoś przynajmniej powiedział wprost, że celem singielek w Nowym Jorku jest ślub. W serialu też jest, ale wszyscy udają, że wcale nie, żeby na koniec wszystkim bohaterkom podsunąć mężów i dzieci jako jedyny prawdziwy happy end.

Nawet gdy pojawiają się wzmianki o związkach innych niż heteroseksualne, to wciąż istnieją one w heteromatriksie. Czytajcie, jak jedna z bohaterek opisuje biseksualna koleżankę: „Ale co ciekawe, ta moja koleżanka twierdzi, że bycie z kobietą jest strasznie intensywne, właśnie dlatego, że w związku są dwie kobiety. Wiesz, jak kobiety zawsze chcą o wszystkim rozmawiać, prawda? No więc wyobraź to sobie w podwójnym wydaniu. To ciągłe gadanie. O wszystkim, do czwartej nad ranem. Po jakimś czasie ona musi wracać do facetów, bo już nie może znieść tego gadania” (s. 191). Mamy też rozdział o trójkątach, oczywiście w wydaniu facet-babka-babka, facet-facet-babka bardzo rzadko i w celu zacieśnienia więzów męskiego koleżeństwa, i trójkąty mają oczywiście na celu spełnienie fantazji faceta, a nie babki. No, wyjątek stanowi dziwaczna wspominka o homoseksualnej pracownicy seksualnej, która angażowała się w trójkąty, żeby mieć dostęp seksualny do kobiet.

Te pragnące wyjść za mąż i mieć dzieci singielki podchodzą do matek z dużą niechęcią i lekceważeniem. Obczajcie sam tytuł rozdziału o matkach: „Manhatańskie psychomamuśki dostają kuku na muniu”. Matki mają obsesje na punkcie swoich dzieci i robią rzeczy, które albo naprawdę są dziwaczne (karmienie pięciolatki piersią), albo mają nam się wydawać dziwaczne (zrobienie sobie nagiej fotki w ciąży). Zresztą i macierzyństwo wpisane jest w wielki system umysłowej pogoni za związkiem. „Jednym słowem po latach zmagań z facetami, którzy nie chcą się angażować i na których nie można polegać, syn staje się substytutem mężczyzny” (s. 180).

To tyle, jak chodzi o jakiś spójny tekst na temat książkowego „Seksu w wielkim mieście” w tłumaczeniu na polski… w sumie nie wiem czyim. W książce nie podano nazwiska tłumaczki, wiemy tylko, że była to tłumaczka, nie tłumacz, bo w przypisach znajdziemy zwrot „wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki”. Na Wikipedii widzę, że były dwa tłumaczenia, więc tym bardziej nie wiem. Powiem tyle, że jest to wydanie z 2001 wydawnictwa Zysk i S-ka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz