S05E01 – Anchors Away
Zaczynamy od tego, że Nowy Jork to
wyjątkowe miejsce, bo… są w nim muzea, teatry, filharmonie, kluby nocne i
niezliczone restauracje. Nie wiem, jak wam, ale mi się wydaje, że tym samym
może się pochwalić każde większe miasto. Jeszcze bardziej wyjątkowe jest to, że
w Nowym Jorku jest francuskie kino. Okej, może to jest rzadsze (poza krajami
francuskojęzycznymi), ale wciąż nie wydaje mi się, że unikatowe dla Nowego
Jorku. W ogóle zresztą nie robią na mnie wrażenia te nieustanne zachwyty nad
życiem w Nowym Jorku, bo jeszcze nie widziałam w tym serialu chyba niczego, co
by pokazywało to miasto jako wyjątkowe na tle innych wielkich miast, może na
Amerykanach to robi wrażenie, bo u nich o wielkie miasta w ogóle trudno i może tam
ktoś się zachwyca, jak słyszy o miejscu, w którym jest dużo restauracji.
Ale to dygresja.
Jeszcze bardziej od francuskiego
kina zadziwiający ma być fakt, że Carrie poszła do niego sama. No bo jak to,
wieczorem, do kina, bez faceta? Charlotte jest oburzona.
Jak zapewne pamiętacie, w
poprzednim odcinku Richard zdradził Samanthę. W tym do niej nieustannie
wydzwania z przeprosinami. Samantha w końcu przychodzi spotkać się z nim w
restauracji, ale tylko po to, żeby chlusnąć go drinkiem w twarz. Była to
naprawdę piękna scena.
Carrie mówi Samancie, że może
przemyśleć, czy nie dać mu drugiej szansy, bo ona też zdradziła swojego
chłopaka i jej wybaczył. Samantha mówi, że to co innego. Yyy, niby w jaki
sposób? Chyba tylko dlatego, że według serialu Carrie wszystko wolno.
Carrie pisze artykuł o tym, że
singielskie życie z czasem staje się coraz cięższe, bo pojawia się bagaż
emocjonalny i zastanawia się, czy coś ich w życiu nie minęło (myślę, ze pije
tutaj do konceptu wyczytanego przez Charlotte w gazecie w poczekalni u
dentysty, jakoby człowiek miał mieć w życiu tylko dwie wielkie miłości, a potem
koniec, nie ma szans). Carrie czuje, że Big i Aidan wyczerpali jej limit.
Miranda też czuje, że coś ją mija,
bo od kiedy została matką, coraz bardziej odkleja się od singielskiego życia,
co wyraża się tym, że nie załapała żartu Carrie o anoreksji. No nie wiem, czy
to wielka strata. W ogóle to tak jak pokazanie problemów samej Mirandy z
łączeniem życia towarzyskiego, kariery i macierzyństwa samo w sobie w tym
odcinku jest okej, nie podoba mi się ujęcie tego wątku. Odcinek zgadza się z
Mirandą, że tak, jest to koniec jej życia i wszystko musi się teraz
diametralnie zmienić, to zresztą nie pierwszy raz, kiedy serial w taki sposób
pokazuje macierzyństwo. Najbardziej wkurzyło mnie obrzydzenie Carrie, gdy
Miranda zaczęła przy niej karmić piersią. Stwierdziła, że będzie po zobaczeniu
tego potrzebowała terapii. No ludzie, te laski poprawiały sobie nawzajem
diafragmy, dajcie spokój.
Miranda ma też problem z
ustaleniem miejsca Steve’a w jej życiu. On bardzo chce pomagać przy dziecku,
ona mówi, że już ma wszystko zorganizowane i nie potrzebuje pomocy. Gdy jednak
zdarza się coś niezaplanowanego (kot Mirandy zaczyna się bawić zaschniętą
pępowiną), dzwoni po Steve’a i wtedy jego pomoc się przydaje. Myślę, że Miranda
wyolbrzymiła problem z kotem, ale konceptualnie był to dobry sposób, żeby
pokazać, że ich postawy życiowe mogą się uzupełniać w opiece nad dzieckiem.
Carrie stwierdza, że jest w
związku z Nowym Jorkiem, bo chodzi sama do restauracji, kin i muzeów jak na
randki, a pogoda jest nieprzewidywalna, tak jak nieprzewidywalni są faceci. Czasem
pada w nim deszcz albo ktoś ukradnie jej taksówkę, więc to związek toksyczny.
Samantha, Charlotte i Carrie
wybierają się na imprezę ze stacjonującymi w mieście marynarzami. Charlotte
kolega gej nagadał, że maksymalnie można mieć pół roku przerwy między
stosunkami seksualnymi, inaczej się już nigdy nie zarucha, więc Charlotte
postanawia na imprezie zaruchać. Kończy się tak, że pokazuje jednemu marynarzowi
jednego cycka i daje sobie kolejne trzy miesiące.
Samantha wyrywa, ale widzimy też,
że zapętla nagranie na sekretarce, w którym Richard mówi jej, że ją kocha.
Carrie też flirtowała z
marynarzem, ale wróciła do domu po tym, jak obraził Nowy Jork, bo Nowy Jork to
jej chłopak, a nikt nie będzie obrażał jej chłopaka, nawet toksycznego. Odcinek
kończy się refleksją na temat tego, że nie można się kurczowo trzymać
przeszłości, żeby iść dalej.
Jak wspominałam na początku, w
ogóle nie trafiają do mnie te wszystkie nowojorskie wątki. Może dlatego, że
jestem ze wsi i wszystkie miasta wyglądają dla mnie tak samo. Rozumiem to
wybranie Nowego Jorku na swojego chłopaka bardziej jako kochanie singielstwa w
ogóle i w sumie nie mam z tym wątkiem jakiegoś problemu – Carrie stwierdza, że
sama może być szczęśliwa, no i dobrze dla niej.
Wątek Samanthy obrazuje gniew na
byłego, ale też znajdowanie satysfakcji w tym, że były wciąż chce odzyskać jej
miłość. Ta ostatnia scena nie wybrzmiewa jednak jako epilog, ale prolog, więc
jeszcze trudno ocenić, co w sumie twórcy chcą powiedzieć przez wątek Richarda.
Miranda nie zrobiła nic złego, ale
została źle potraktowana przez serial.
Charlotte… zachowała się jak typowa
Charlotte. Najpierw uwierzyła w jakieś bujdy z gazety w poczekalni u dentysty,
potem uwierzyła, że musi ruchać minimum co pół roku. Zero zaskoczenia, jakby
zaczęła weryfikować takie informacje, to bym była zdziwiona.
Piąty sezon zaczął się
niesamowicie przeciętnie.
Czekam na wasze opinie, może
bardziej skrajne od mojej.
***
S05E02 – Unoriginal Sin
Carrie przeżywa prawdziwy kryzys
artystyczny. Od jakiegoś czasu z nikim się nie umawia, więc nie ma o czym
pisać. Jej artykuły coraz bardziej oddalają się od tematyki kolumny. Próbuje
szukać inspiracji w swoich wspomnieniach, ale to na nic. Dziwi mnie ten
problem, bo jej felietony to i tak uogólniające złote myśli przetykane
sucharami, nie mówiąc o tym, że większość opisywanych w nich historyjek nawet
nie pochodzi z jej życia, tylko z życia przyjaciółek. No i nikt jej tam nie
rozlicza z pisania prawdy, dosłownie mogłaby zmyślić sobie chłopaka i nikt by
nie zauważył.
Na jaw wychodzą dwa szokujące
fakty na temat Samanthy: nie zawsze czyta kolumnę Carrie i znowu zeszła się z
Richardem. Tę pierwszą zniewagę dla grupy koleżeńskiej uzasadnia brakiem czasu,
a drugą tym, że nie przeszkadza jej aż tak, że od czasu do czasu Richard
prześpi się z kimś innym, bo wie, że ją kocha i że będzie się starał nie sypiać
z innymi, a to jej wystarczy. Nie wiem, po co oni kombinują jak koń pod górę, tej
parze ewidentnie najbardziej pasowałby po prostu otwarty związek.
Steve namawia Mirandę do
ochrzczenia Brady’ego*. Chciałby zrobić imprezę, jakoś tam wierzy, że być może
piekło istnieje, no i jego mama by się ucieszyła. Miranda jako zadeklarowana
ateistka jest przeciw.
Carrie i Charlotte siadają w
kafejce i patrzą na przechodzących facetów, licząc z iloma z nich chciałyby się
przespać. Carrie nie spodobał się żaden, a do tego wszystkich zjadliwie
komentuje, więc Charlotte zaprasza ją na jakieś warsztaty pozytywnego myślenia,
mówiąc, że może dzięki temu stanie się mniej cyniczna i znajdzie temat na
felieton. Przy stoliku wpada na nie redaktor Carrie, od którego Carrie nie
odbiera telefonów, bo boi się, że chce ją zwolnić. Okazuje się, że dzwonił
dlatego, że zgłosił się wydawca, który chce wydać kolumnę Carrie jako książkę.
Carrie wybiera się na spotkanie z
paniami z wydawnictwa, które okazują się singielkami i fankami artykułów Carrie.
Proszą Carrie o samodzielne wybranie felietonów do książki i napisanie wstępu,
który określi, jakie jest jej przesłanie. W tym miejscu Carrie zupełnie się
zacina, bo nie wie, jakie jest jej przesłanie. Panie śpieszą z podpowiedziami:
niech określi, czy po tych wszystkich rozczarowaniach wciąż ma nadzieję, że
znajdzie tego jedynego, czy też jej podejście jest bardziej pesymistyczne.
Carrie dokonuje szybkich obliczeń i stwierdza, że książka dająca nadzieję
lepiej się sprzeda. Jej niezdecydowanie co do własnego morału daje jej
upragnione natchnienie i w końcu może napisać tekst na ten tydzień: o
potencjalnej szkodliwości bycia optymistką w sprawach miłosnych po
trzydziestce.
Warsztaty Charlotte tematycznie
współgrają z artykułem Carrie, bo mowa jest na nich głównie o wierze w to, że
znajdzie się miłość. Na warsztatach Charlotte opowiada o tym, że boi się, że po
rozwodzie już nie jest w stanie uwierzyć w miłość, bo miała wszystko, czego
sobie życzyła, ale to nie było to. Prowadząca wybrania się demagogicznymi
sztuczkami, ale Carrie wspiera przyjaciółkę w jej smutku.
O wierze jest również mowa w wątku
Mirandy, ale z resztą odcinka ten motyw łączy się tylko tym słowem, bo w
przypadku chrzcin Brady’ego chodzi o religię, a nie czekanie na księcia na
białym koniu. Miranda w końcu się zgadza na chrzciny i poznaje matkę Steve’a,
która zachowuje się dokładnie tak, jak ludzie z klas wyższych uważają, że
zachowują się ludzie z klas niższych. Generalnie mamy się z niej nabijać. Z
księdzem udaje się dogadać tak, żeby Miranda nie musiała wypierać się Szatana
ani wyznawać wiary (jak rozumiem, zrobi to tylko Steve). Carrie w narracji mówi
coś ciekawego w desperackiej próbie zespojenia tego wątku z resztą odcinka:
„Miranda was surprised the priest was so flexible. But the truth is, in these troubled times the
Catholic Church is like a desperate 36-year-old single woman willing to settle
for anything it can get”. Ach, jakże inną perspektywę mamy w Polsce.
Carrie zostaje poproszona na matkę
chrzestną, o co obraża się Charlotte, bo ona uważa, że to poważna sprawa i
oburza ją lekkie podejście do sprawy Carrie. No i oczywiście sama chciała być
matką chrzestną Brady’ego. Rozumiem, że Miranda, która nie wierzy w cały obrzęd,
wybrała osobę, która ma podejście podobne do niej, a nie kogoś, kto
teoretycznie jest wierzący i mógłby rzeczywiście wywiązywać się ze swoich
obowiązków, czego Miranda sobie nie życzy.
No i cóż Charlotte zachowała się
jak to Charlotte – sama do kościoła nie chodzi, religijna jest tylko na
papierze, ale obraża się, że nie wybrano jej na model religijności dla dziecka.
A w ogóle to sama jest protestantką, a chrzest jest katolicki.
Potem na samym chrzcie ksiądz
wygłasza formułę, która stanowi prośbę o to, aby Brady miał ducha gotowego na
miłość czy coś w tym rodzaju. Nie miałam pojęcia, skąd ta formuła jest wzięta,
bo nie kojarzę czegoś takiego z obrządkiem katolickim. Z mojego researchu
wynika, że coś takiego mówi się na chrztach anglikańskich. W każdym razie te
słowa padły po to, żeby dalej próbować jakoś ten wątek wiązać z tematem
głównym. Chrzest staje się w „Seksie w wielkim mieście” włączeniem do wspólnoty
czekających na księcia na białym koniu co uważam za co najmniej dziwne.
Na koniec widzimy, że Charlotte z
nadzieją patrzy na związek Samanthy i Richarda wzgardzony przez dwie pozostałe,
negatywnie nastawione do miłości przyjaciółki. Czyli jednak odzyskała wiarę w
miłość.
W całym odcinku wszyscy
przerzucali się słowami wiara i cynizm, większość wątków łączyła się ze sobą
dosyć zgrabnie, zwłaszcza podobało mi się umieszczenie w odcinku pani demagog,
która cynicznie zachęca do wiary, co współgrało z procesem decyzyjnym Carrie
wydającej książkę, ale w nienarzucający się sposób. Przesłanie było niby
pozytywne, bo kończymy na tym, że Charlotte odzyskała wiarę w to, że jeszcze
znajdzie wielką miłość, a bez tego było jej ciężko, ale nie jest tak, że
Miranda i Carrie nagle stwierdzają, że odrzucą swój sceptycyzm, co również
uważam za słuszną decyzję. Nie mamy tu jednoznacznego werdyktu co do tego, czy
trzeba czekać na tego jedynego, czy nie.
Wątek Samanthy był niby o tym, czy
to naiwne wierzyć, że facet, który zdradzał, może już nie zdradzać, ale to
wszystko nie ma sensu, bo na samym początku Samantha mówi, że nie przeszkadza
jej, że jej partner uprawia seks z innymi kobietami. To wyznanie zostało przedstawione
jako desperacka próba zaklinania rzeczywistości, ponieważ twórcy ewidentnie nie
mogli się przemóc, żeby potraktować taką ideę serio, nawet gdy mówili o Samancie,
do której takie podejście pasuje ja ulał. Widzę to jako jeden wielki pokaz
konserwatyzmu tego serialu. Ciekawe jest to, że Samantha tym razem plasuje się
po tej samej stronie barykady co Charlotte, co normalnie się nie zdarza,
zabrakło mi jednak tego dopowiedzenia, że dla Samanthy wymarzony związek z tym
jedynym może mieć inny kształt niż dla Charlotte i nie ma w tym nic złego.
Moja ocena jest bardzo mieszana,
ale szala przechyla się na stronę z plusami, nie minusami, bo powiązania
tematyczne wypadły ciekawiej niż zwykle i można się nad nimi zastanowić trochę
głębiej niż w przypadku większości odcinków, nawet jeżeli wpasowanie w to
wszystko chrztu uważam za chybiony pomysł. Nie zrozumcie mnie źle, ten odcinek
dalej jest tak samo konserwatywny i klasistowski jak reszta serialu, ale po
prostu wypada w miarę ciekawie na tle innych.
Jakie jest wasze zdanie? Czy
waszym zdaniem chrzest wpasowuje się w temat odcinka?
*Ostatnio się pomyliłam i
napisałam, że Miranda nadała synowi dwa nazwiska, tymczasem ona nadała mu
nazwisko Steve’a jako imię. Jest to chyba jedna z najgłupszych rzeczy, jakie
można zrobić, nadając dziecku imię, więc wybaczcie mi ten błąd interpretacyjny,
nie przyszło mi do głowy, że ktoś mógłby coś takiego wymyślić.
S05E03 – Luck Be an Old Lady
Zbliżają się trzydzieste szóste
urodziny Charlotte, więc stwierdza ona, że od teraz zaczyna kłamać na temat
swojego wieku, bo uważa, że trzydziestopięciolatka ma większe szanse na
znalezienie męża. Grupa koleżeńska rozumie tę decyzję i zwraca uwagę na podwójny
standard – one są u progu staropanieństwa, podczas gdy faceci w ich wieku
widziani są jako playboye.
Chociaż Charlotte nie za bardzo ma
ochotę na świętowanie urodzin, a Samantha i Miranda mają w tym czasie inne
plany, dzięki usłużności Richarda i jego prywatnego odrzutowca udaje się
zaplanować wspólne spotkanie w Atlantic City. Pojawia się jednak kolejny
problem: Steve miał zająć się dzieckiem pod nieobecność Mirandy, ale w ostatnim
momencie stchórzył i stwierdził, że nie podoła temu zadaniu. Nie pomaga apel
Mirandy, która mówi, że przecież też nie ma pojęcia, co robi.
Podczas gdy Miranda i Carrie
rozwiązują problem opieki nad dzieckiem i decydują się w inny sposób dotrzeć do
Atlantic City, Charlotte, Samantha i Richard lecą tam prywatnym odrzutowcem. Czy
prywatny odrzutowiec nie mógł zaczekać na pasażerki? Pewnie mógł, ale wtedy nie
dostalibyśmy sceny z Charlotte uwięzioną w jednym pomieszczeniu z napalonymi na
siebie Richardem i Samanthą. Dla zabicia czasu podczas lotu Charlotte robi na
drutach, co obrazuje jej przemianę w staruszkę. Jeśli robienie na drutach to
wyznacznik wieku, to jestem po siedemdziesiątce od liceum i niczego nie żałuję.
Problem z opieką nad dzieckiem
rozwiązuje się, gdy zatrudniana przez Mirandę pani sprzątająca absolutnie uwielbiająca
jej syna oferuje, że się nim zaopiekuje. Miranda dalej jest (słusznie) zła na
Steve’a, ale wsiada z Carrie w autobus pełen staruszek i rusza w stronę
Atlantic City. Nie wiem, czy to jest jakiś amerykański stereotyp, że tylko
staruszki jeżdżą autobusami, czy o co chodzi, ale Carrie zaczyna zastanawiać
się, czy w wieku współpasażerek ona i jej przyjaciółki wciąż będą tak blisko,
bo już teraz miały problem ze spotkaniem się w jednym miejscu. Mnie się wydaje,
że na emeryturze łatwiej o czas wolny niż w latach intensywnego rozwoju
kariery, ale nad czymś Carrie musi się zastanawiać w tym odcinku.
W końcu wszystkim udaje się
spotkać w kasynie, gdzie jednak ich drogi nie przestają się rozchodzić.
Samantha zostawia przyjaciółki, żeby towarzyszyć Richardowi podczas gry w
pokera, bo jest zazdrosna o kobietę z ładnym dekoltem, która odprowadziła go do
stolika, Miranda idzie do pokoju odpocząć i odciągnąć mleko, a Charlotte obraża
się, kiedy jakiś przypadkowy facet uznaje, że Carrie jest bardziej seksi od niej.
Ku mojemu zdziwieniu artykuł
Carrie w tym tygodniu wcale nie jest o staropanieństwie, ale o chodzeniu na
randki w ciemno jako hazardzie (w pierwszej scenie odcinka Carrie została
wystawiona na randce w ciemno).
Charlotte w ramach walki ze
staropanieństwem ubiera się seksownie. Zaczyna wyrywać, ale blokuje ją Carrie,
która uważa, że zamiast podrywać powinny spędzać czas razem jak przyjaciółki.
Rozumiem, że w jej rozumieniu przyjaźni mieści się psucie przyjaciółce zabawy w
jej urodziny. Potem uzasadnia jej to zepsucie podrywu długim wywodem na temat
tego, że pewnie i tak by nic z tego nie wyszło, a nawet jakby wyszło, to po co
te związki, jak faceci i tak umierają szybciej. Carrie, rozumiem, że piszesz
artykuł o tym, że większość związków nie wypala i szanse na powodzenie są nikłe
zupełnie jak w kasynie, ale daj koleżance zaruchać.
Później Carrie zmienia zdanie co
do sensu szukania partnera, gdy widzi szczęśliwą parę osób starszych od niej.
Przekonana, że można jednak rozbić bank, siada do ruletki, stawia tysiąc
dolarów i… przegrywa.
Samantha ma dość ciągłego myślenia
o tym, czy Richard już ją znowu zdradził, czy jeszcze nie, więc z nim zrywa, na
skutek czego wszystkie muszą wracać autobusem.
Myślałam, że odcinek rozwinie się
raczej w stronę godzenia się z przemijaniem i tego, co starzenie się oznacza
dla kobiet w kwestii romantycznych poszukiwań, tymczasem przekaz odcinka
dotyczył tego, że mimo rozczarowań warto dalej szukać miłości. Ten morał jest
zupełnie okej, ale wydaje mi się straszliwie utarty, no i prawie to samo
widzieliśmy w poprzednim odcinku. Różnica jest taka, że w poprzednim odcinku Carrie
pozostawała bardziej sceptyczna, a w tym wydaje się bardziej przekonana do
wiary i nadziei w miłość w stylu Charlotte. Myślę jednak, że można było pokazać
ten rozwój w inny sposób, niż robiąc dwa odcinki po kolei na ten sam temat. W
ostatniej scenie odcinka widzimy też że panie po tym mijaniu się i dramie w
kasynie w końcu bawią się dobrze razem, grając w karty w autobusie. Jest to
uroczy obrazek, ale już naprawdę nie zliczę, ile razy odcinek „Seksu w wielkim
mieście” skończył się tego rodzaju sceną, z której wynikało, że nawet jak bohaterki
nie znajdą sobie partnerów, to zawsze będą miały siebie nawzajem. Znowu – taki
przekaz jest zupełnie okej, po prostu ile razy można mówić to samo.
Z wątkiem Samanthy i Richarda mam
dokładnie ten sam problem, co ostatnio. Kto stwierdził, że przedstawienie
Samanthy w roli zazdrosnej żony to dobry pomysł? Zerwanie z facetem, którego
kocha, ale z którym związek jej szkodzi, jest jak najbardziej w jej stylu, ale
uważam, że cała ta historia świadczy o tym, że ktoś tu zapomniał, co
reprezentuje sobą Samantha i bezrefleksyjnie zaaplikował jej myślenie
stereotypowej kobiety z dowcipów o nieudanych małżeństwach.
Jestem zła na Steve’a za to, że
nie był w stanie wziąć dziecka na jeden weekend, podczas gdy Miranda opiekuje
się nim przez cały czas. Miałam nadzieję, że to również zostanie jakoś włączone
do głównej refleksji odcinka jako podwójny standard – od matek wymagamy więcej
niż od ojców – ale tak się nie stało, po tej jednej kłótni nikt już o tym nie
mówi. Można by to jakoś połączyć z późniejszą sceną, w której facet w kasynie
nazywa Mirandę grubą (a sam jest grubszy od niej), ale nie wykorzystano tego
motywu, różnego typu podwójne standardy są wspominane, nikt jednak nie zwraca
uwagi na tę powtarzalność. Pewnie, że widz może ją sam wyłapać, ale w tym
momencie mamy sytuację, kiedy główny morał odcinka to jakiś frazes, a dużo
ciekawszy motyw przewija się gdzieś na drugim planie.
Co wy sądzicie o odcinku? Czy
robienie na drutach to znak staropanieństwa? Czekam na wasze komentarze.
***
S05E04 – Cover Girl
Panie z wydawnictwa proponują
Carrie umieszczenie jej nago na okładce (z kluczowymi sferami zakrytymi tytułem
i używając ciała modelki). Carrie jest przeciwko, bo jej kolumna jest nie tylko
o seksie, ale też o związkach, nie dając się przekonać, że seks sprzedaje.
Szczerze, jak dla mnie ich pomysł z nagą Carrie kroczącą przez miasto jest
wciąż dużo mniej erotyczny niż ta reklama na autobusie, która bardzo się Carrie
podobała, ale okej, każdy ma swoje granice.
Carrie jest też przerażona, bo
ludzie ją zjadą, jak źle wyjdzie na okładce. Na szczęście z pomocą oferuje się
Samantha, specjalistka od PR-u, jak ktoś nie pamięta.
Charlotte chce kupić książkę o
rozwoju osobistym, a konkretnie o zaczynaniu jeszcze raz po rozpadzie związku,
ale po tym, jak widzi płaczącą w księgarni kobietę, która mówi, że tytuł
wybrany przez Charlotte bardzo jej pomógł, jest jej zbyt wstyd kupić książkę.
Kupuje ją więc w internecie. Najpierw myślałam, że stwierdziła, że książka
widać nie działa, ale nie, chodziło tylko o obciach.
Kiedy dostaje rekomendacje po
zakupie, ponownie jest jej wstyd i wyrzuca książkę przez okno. Carrie w
narracji mówi nam (pokazuje to też ujęcie), że podniosła ją kobieta, która
zastanawiała się nad rozwodem i uznała za znak z góry. Charlotte nie miała
prawa widzieć tej kobiety, żeby opowiedzieć o niej Carrie, więc uznaję ją za
postać fikcyjną stworzoną na rzecz felietonu.
Miranda chce schudnąć i w tym też celu
chce sobie kupić książkę, ale sprzedawczyni ją odradza, więc Miranda rezygnuje
i, kierując się jej poradą, idzie do siłowni zapisać się na specjalny program
odchudzający.
Na siłowni poznaje faceta, który
zaczął zajadać stres, gdy krytykowała go była narzeczona. Do teraz tak sobie
radzi z krytyką. Łączy ich pociąg do pączków, więc dzielą się jednym, a potem
postanawiają go spalić, uprawiając seks.
Seks jest dobry, ale Mirandę
obrzydza, kiedy po minecie partner całuje ją twarzą ubabraną śluzem. Opowiada o
tym koleżankom. Samantha stwierdza, że kiedy była lesbijką, była w tym lepsza. Następnym
razem prosi go o wytarcie twarzy, na co ten reaguje zerwaniem relacji i
wycieczką po słodycze, mimo że ona stara się załagodzić sytuację. Miranda
zaczyna chodzić do innego lokalu z tej samej sieci, żeby na niego nie wpadać. W
wątku mamy też sporo porównań lukru do śluzu i jedzenia do robienia minety,
oszczędzę wam tego.
Wątki wszystkich pań są jakoś
związane z książkami, Samantha nie może więc być gorsza – rucha kuriera, który
przyniósł książkę. Scena ich spotkania wygląda jak żywcem przeniesiona z porno,
ale ta konwencja jest jak najbardziej na miejscu w przypadku tej bohaterki. Na
parę wpada niestety Carrie, seks zostaje przerwany, a bohaterka kontuzjowana,
bo w szoku wpada na drzwi.
Carrie coraz bardziej przeszkadza,
że Samantha zupełnie przejęła tworzenie okładki, a do tego na sesję
fotograficzną podsuwa jej strój, który według Carrie nadają się dla pracownicy
seksualnej, a nie na okładkę. Dochodzi między nimi do spięcia. Samantha ma
wrażenie, że Carrie cały czas ocenia jej rozwiązłe życie seksualne i dlatego
nie chce założyć stroju od niej. Carrie mówi, że jest już w wieku, w którym
lepiej się trochę zakryć. Myślałam, że Samantha się obrazi, bo jest od niej
starsza, ale nie, dalej jest wściekła na Carrie, bo gdy nakryła ją na robieniu
kurierowi loda w miejscu pracy, miała oceniające spojrzenie. No, też bym miała.
Miejsce pracy to nie najlepsze miejsce na ruchanie. Wychodzi na jaw, że tak,
rzeczywiście, Carrie ocenia Samanthę z powodu obciągania przypadkowemu
facetowi, wątek jednak został wprowadzony w naprawdę zły sposób. Bo obciąganie
przypadkowemu facetowi W MIEJSCU PRACY naprawdę jest za co oceniać. Po
konfrontacji Samantha wchodzi do łazienki, w której widzi nowego faceta kolegi
geja Carrie robiącego mu loda.
Potem panie się godzą, kiedy
Carrie przychodzi ponownie do biura Samanthy i mówi, że podziwia jej pewność
siebie i to, że nie wstydzi się seksu. Samantha przeprasza Carrie za to, że
wpadła na nią podczas seksu. Następnie wracają do wspólnego wymyślania okładki
i obgadywania kolegi geja, którego do tej pory miały za kogoś, kto robi loda, a
nie komu partner robi loda… i to ma być puenta, bo jak widać bycie bottomem
samo w sobie jest śmiechu warte.
Jakby ktoś się zastanawiał, to
artykuł na ten tydzień był o osądzaniu książki po okładce.
Ja nie wiem, naprawdę, czy ten
serial chce walczyć ze slut-shamingiem przez normalizowanie seksu w miejscu
pracy? No błagam, czy nie można było tej sceny nakręcić w mieszkaniu Samanthy?
Carrie wchodzi niezapowiedziana pogadać o książce i bam, staje się świadkiem
seksu oralnego. Tak ciężko?
Wątek Charlotte to były jakieś
dwie sceny bez konkluzji, bo tego ujęcia z tą kobietą podnoszącą książkę z
chodnika nie uznaję za konkluzję. Z tego wątku wynika tyle, że Charlotte nawet
w prywatnym zaciszu pozostaje niewolnicą własnych wizji tego, co wypada, a co nie,
ale to już wiedzieliśmy.
Oglądając poczynania Mirandy,
mieliśmy się zaśmiewać z tego, jak grubas niezdarnie je, nawet gdy chodzi o
seks oralny. Boki zrywać. Swoją drogą ten facet miał jakieś naprawdę ciężkie
problemy, skoro zwykłe powiedzenie mu, żeby wytarł twarz chusteczką, odbiera
jako atak. Proponuję terapię.
Napiszcie mi w komentarzach, czy
nosilibyście ten komplet proponowany przez Samanthę.
***
S05E05 – Plus One is the Loneliest Number
Zbliża się premiera książki Carrie.
Panie szukają więc sobie facetów, których mogłyby zaprosić na tę imprezę. Na
samym początku Carrie mówi, że jest taki dzień, o którym śni każda kobieta w
Nowym Jorku, kiedy przychodzą goście i wszystko udekorowane jest na biało. Żart
polega na tym, że nie chodzi o ślub, tylko o premierę książki. Nie wiem, czy to
tylko ja, czy priorytety się nam przestawiły wraz z nadejściem nowego milenium,
ale mnie zupełnie oczywistym wydaje się, że premiera książki to dużo ważniejsze
wydarzenie niż wesele, więc się nie nabrałam. No nie oszukujmy się, dużo
łatwiej znaleźć męża niż wydawcę.
Carrie poznaje innego autora
wydanego przez jej wydawcę, który podobno pisze tak jak ona, tylko dla
mężczyzn. Ich wyjście do parku Carrie określa jako cudowną pierwszą randkę.
Moim zdaniem ma niskie standardy, bo nigdzie w moim wyobrażeniu dobrej pierwszej
randki nie ma faceta mówiącego mi, że zamawianie truskawkowego shake’a jest
dziecinne. Carrie zaprasza go jako osobę towarzyszącą na premierę, ale okazuje
się, że ma dziewczynę. Carrie jest przykro, że nie powiedział o tym od razu i
zdążyła zrobić sobie nadzieje.
W restauracji Carrie przypadkowo
wpada na swoją redaktorkę z Vogue’a i zaprasza ją do swojego stolika.
Redaktorka dziękuje i daje jej okazję, żeby się wycofać, ale Carrie nalega,
oczywiście bardziej z przymusu towarzyskiego niż z chęci. Jak można było
przewidzieć, nie mają o czym gadać, więc spotkanie przebiega niezręcznie.
Dowiadujemy się tyle, że redaktorka ma chłopaka, który widuje się też z kimś
innym i w tej sposób godzi karierę ze związkiem – pracuje na pełen etat, a
związek ma na pół etatu.
Miranda zaprasza na premierę faceta
poznanego w pracy, z którym przespała się jeszcze zanim zaszła w ciążę i któremu
nie powiedziała, że ma dziecko.
Charlotte zaprasza jakiegoś
bogatego białasa. Po tym, jak uprawiają seks, rano do mieszkania Charlotte
wbija jej była teściowa oznajmić, że sąsiedzi jej donieśli, że został u niej
facet na noc, a to niedopuszczalne w mieszkaniu, które wciąż należy do jej
rodziny. Po ochrzanieniu bohaterki idzie sobie, ale fagas się spłoszył, więc
teraz Charlotte nie zostaje nic poza pójściem na premierę ze swoim kolegą
gejem.
Carrie normalnie też by poszła ze
swoim kolegą gejem, ale jej kolega gej ma chłopaka, więc Carrie ma iść z
Samanthą, która tę całą imprezę zorganizowała. Problem jest taki, że Samantha
przeszła chemiczny peeling, podczas którego coś poszło nie tak, więc jest
czerwona na twarzy.
Mimo wszystko Samantha zjawia się
na imprezie, za co dostaje ochrzan od Carrie, bo tej nie podoba się, że straszy
gości swoją czerwoną twarzą, więc każe jej sobie iść. Nie ma to jak wsparcie
przyjaciół. Samantha wygłasza feministyczną przemowę na temat tego, że
społeczeństwo zmusza ją, żeby robiła takie rzeczy dla piękna, a potem się z
niej nabija. Ma oczywiście rację, ale całość pokazana jest jako żart.
Na premierze Miranda mówi swojemu
fagasowi, że ma dziecko, co mu w ogóle nie przeszkadza. Do czasu aż idą do jej
mieszkania i dziecko zaczyna płakać podczas seksu. Czego nie rozumiem, to
dlaczego poszli do jej mieszkania, a nie do jego (miała załatwioną opiekę nad
dzieckiem), bo coś takiego było do przewidzenia. Miranda nie jest jednak zła,
bo kocha swoje dziecko i ma nam to pokazać, że bycie matką ją zmieniło.
Widzimy też, że faceta redaktorki
przychodzi na premierę ze swoją drugą dziewczyną i redaktorka ucieka w
popłochu. Jak nam Carrie mówi w narracji, nawet najbardziej ogarnięta kobieta
może popaść w rozsypkę w sprawach sercowych. Jeżeli ktokolwiek spodziewał się,
że ten serial kiedykolwiek pokaże w jakiś sensowny sposób relacje
niemonogamiczne, to… może dalej czekać.
Na sam koniec widzimy, jak Carrie
przyznaje na głos, że jest samotna (co wydaje mi się dziwne, bo nie zliczę ile
razy do tej pory morałem odcinka było, że można nie być w związku, ale nie być
samotnym, jeśli ma się przyjaciół), a potem podczas powrotu do domu taksówkarka
zabiera ją na hot dogi, żeby uczcić wydanie książki i to jest dla Carrie
bardziej poruszające niż cała wielka premiera.
W ostatniej scenie Carrie widzi
też kartę do gry, a wcześniej pisarz mówił jej, że w Nowym Jorku pełno się takich
wala, a on je zbiera. Rozumiem, że to znaczy, że ten facet jeszcze się pojawi w
kolejnych odcinkach. Była też sugestia, że może nie powiedział od razu, że ma
dziewczynę, bo coś w tym związku jest nie tak, więc tym bardziej jestem przekonana,
że jeszcze go zobaczymy.
Odcinek miał chyba opowiadać o
godzeniu kariery z życiem uczuciowym, tylko niewiele miały z tym wspólnego
wątki Samanthy i Charlotte. Ten Samanthy może jeszcze jakoś ledwo-ledwo pasował,
ale Charlotte zupełnie nie. Mirandy też był raczej o godzeni u życia
uczuciowego z macierzyństwem, nie z karierą, fakt, że faceta poznała w pracy,
nie był szczególnie istotny. Sam pomysł, żeby wykorzystać szukanie randek na
imprezę związaną z rozwojem życia zawodowego Carrie do pokazania, jak kobiety
robiące kariery znajdują czas na związki, uważam za dobry, bo naturalnie łączą
się w nim te dwie sprawy, tylko tutaj tak naprawdę te wątki niewiele mają ze
sobą wspólnego. Historia redaktorki bardziej pasuje do wątku Carrie niż
którykolwiek z wątków jej przyjaciółek.
Nie podoba mi się, że już drugi
raz zainteresowanie Samanthy medycyną kosmetyczną pokazane zostaje jako coś
głupiego. No przecież ona miała zupełną rację, gdy mówiła, że wymaga się od
kobiet, żeby zawsze były piękne i młode, a gdy sięgają po środki, żeby to
osiągnąć, to mają się wstydzić. Ale takie poglądy trzeba oczywiście pokazać
niczym dowcip, no bo przecież każdy wie, że jak baba sobie robi zastrzyki, to
jest głupia i płytka i trzeba ją obśmiać. No i dowiedzieliśmy się, że nikt w
gronie wydawniczej śmietanki Nowego Jorku nie jest na tyle dobrze wychowany,
żeby nie wyśmiewać w twarz osoby z widocznymi podrażnieniami skóry.
W ogóle czy akcja odcinków nie
miała się rozgrywać jakoś co tydzień? Jeśli tak, to coś tu nie działa, bo w
poprzednim odcinku Carrie wybierała zdjęcie na okładkę, a w tym podpisuje
fizyczne egzemplarze.
Czekam na wasze opinie. Czy waszym
zdaniem nie wspominanie ani słowem o swojej dziewczynie, rozmawiając z inną
kobietą, świadczy o problemach w związku?
***
S05E06 – Critical Condition
Książkę Carrie ma zrecenzować
jakaś pani o japońsko brzmiącym imieniu, więc standardowo trzeba się z tego
imienia ponabijać, bo, hehe, brzmi jak nazwa potrawy.
W publicznej ubikacji Carrie
spotyka kobietę, która spotykała się z Aidanem zaraz po niej. Kobieta krzywi
się na Carrie w pogardzie i sobie idzie. Czas więc na rozmowę z koleżankami,
które próbują ją pocieszyć, mówiąc, że może wcale nie o to chodziło. Carrie
stwierdza, że martwiła się recenzją, a tymczasem już została oceniona… no, ale
że co, dziwi ją to? Jeśli Aidan powiedział tamtej kobiecie, że Carrie zdradzała
go z żonatym facetem, wmanipulowała w ponowne wejście w związek, a potem dawała
nadzieję, że wezmą ślub, chociaż wiedziała, że wcale tego nie chce, to chyba
nic dziwnego, że ta babka źle o niej myśli? Och, jak mi przykro, że ktoś
krytykuje absolutnie okropne zachowanie Carrie, jakże jej współczuję.
Miranda ma problemy z dzieckiem,
ale koleżanki nie są jej w stanie pomóc. Do tego Samantha przechwalała się, że
ma umówioną wizytę u prestiżowego fryzjera zaraz po tym, jak Miranda mówi, że
chciałaby iść do fryzjera, ale nie ma czasu.
Charlotte udaje się do jakiejś
super firmy prawniczej, żeby w sądzie stanąć w szranki ze swoją byłą teściową i
odebrać jej mieszkanie. Problem jest taki, że prawnie to mieszkanie należy do
rodziny Treya, a jedyne, na czym opiera się Charlotte, to fakt, że Trey „dał
jej to mieszkanie”.
Inny problem jest taki, że
Charlotte czuje do prawnika, z którym rozmawia, ogromny pociąg i rozgrywa się
jakaś psychomachia, bo z jednej strony bohaterka chce się wydać atrakcyjna, a z
drugiej pracować nad sprawą, w tok rozumowania zamieszany jest idiom „get
ugly”. W końcu, żeby nie rozpraszać się zalotami, decyduje się pracować z jego
wspólnikiem, który jest łysy i przy świadkach wypluł w chusteczkę kawałek
bajgla.
Brady ciągle płacze i nic nie
pomaga. Jest zdrowy, najedzony, zadbany, ale dalej płacze. Miranda nie może spać.
Do tego sąsiadka przychodzi się poskarżyć. Jest jej też dodatkowo przykro, bo
Miranda nigdy z nią nie zarozmawiała*.
Sprawa rozwija się tak, że
sąsiadka, która też ma dziecko, przynosi Mirandzie takie wibrujące krzesło, na
które sadzała swoje dziecko, żeby je uspokoić. Mowa jest też o tym, że jak się
ma dzieci, to warto mieć jakiś znajomych, którzy też je mają, bo pewnych
problemów rodzicielstwa osoby bezdzietne nie zrozumieją.
Recenzja okazuje się pozytywna,
ale recenzentka nazwała mężczyzn w świecie książki Carrie bytami jednorazowego
użytku i Carrie stwierdza, że to okropne, że ludzie teraz będą ją tak widzieć.
Postanawia napisać artykuł o tym, że przejmujemy się bardziej jedną negatywną
opinią niż mnóstwem pozytywnych.
Samancie psuje się wibrator,
znaczy masażer. Idzie go wymienić i na dziale z masażerami doradza klientkom,
jak wybrać najlepsze masażery do masturbacji.
Miranda narzeka Carrie na
zachowanie Samanthy (tamte przechwałki), Carrie mówi Samancie, żeby się
ogarnęła. Później widzimy, jak Samantha odwiedza Mirandę i mówi jej, żeby
poszła na jej umówioną wizytę u fryzjera i przedstawiła się jako Samantha
Jones. Samowolnie oferuje też, że zaopiekuje się Bradym, chociaż cały czas
mówiła, że to nie jej broszka. Miranda rzuca się na ofertę.
Krzesło niestety się psuje, ale
Samantha wkłada do niego nowy masażer i to działa równie dobrze.
Tamta dziewczyna Aidana okazuje
się być znajomą Samanthy i kimś, kto ma dojścia do świata talk-show, więc
Carrie dostaje obsesji na punkcie tego, że na pewno powie wszystkim, że była
złą dziewczyną dla Aidana. W końcu wkurza się na nią nawet kolega gej, któremu
smęci o Aidanie od dwóch lat, a zapytana o jego nowego chłopaka nie ma nic do
powiedzenia.
Carrie postanawia porozmawiać na
temat tego, co mówi o niej innym Aidan, ze Stevem. Steve mówi jej, że teraz u
niego okej, ale że po zerwaniu było ciężko i przez miesiąc nie mógł wstać z
łóżka, do tego przestał ufać kobietom, a przynajmniej tak mówiła ta jego dziewczyna,
która krzywiła się na Carrie.
Była teściowa Charlotte podczas
spotkania z Charlotte i prawnikami zaczyna jechać po naszej bohaterce, mówiąc,
że takie łamanie przysięgi małżeńskiej jest niegodne i zamiast mieszkania
oferuje jej kolekcję monet, bo tak było w intercyzie. Wtedy przychodzi telegram
ze Szkocji od Treya, który mówi, że Charlotte byłą świetną żoną, żeby jego
matka dała sobie spokój i pozwoliła jej zatrzymać, co tylko będzie chciała.
Gdy Carrie po raz kolejny wpada na
tamtą dziewczynę Aidana, konfrontuje się z nią i mówi jej, że widziała tylko
jego stronę i że ich zerwanie było okropne, ale nie było symptomatyczne dla ich
związku, bo bardzo go kochała i nigdy nie zrobiłaby nic, żeby go skrzywdzić. ŻE
KURWA CO XD OPRÓCZ RUCHANIA BIGA, JAK ROZUMIEM.
I to zostaje przedstawione jako
triumfalny moment okraszony narracyjną refleksją o tym, jak to Carrie tak
naprawdę musiała się zmierzyć z tym, co sama myślała o sobie, a nie z tym, co
mówiła o niej tamta kobieta i że trzeba olewać ludzi, którzy źle o nas myślą,
zachowując dobrą opinię o sobie. No trzymajcie mnie.
Powiedziałabym, że odcinek jest
całkiem niezły, bo wszystkie wątki oferowały jakieś urocze emocjonalne sceny,
ale niestety w tym samym odcinku mamy też hagiografię uciśnionej Carrie.
Na początku trochę się wkurzyłam
na Samanthę, bo jej zachowanie względem Mirandy naprawdę nie było w porządku,
ale tym lepiej dzięki temu wypadła scena, w której oddaje jej wyczekaną wizytę
u fryzjera. No i to nie jest tak, że takie przechwałki nie pasowały do postaci
Samanthy.
U Charlotte nie wydarzyło się dużo
i ta pierwsza scena u prawnika była co najmniej dziwnie napisana. Rozumiem, że
chcieli wprowadzić postać tego brzydszego prawnika (spojler: on jeszcze z nami zostanie),
ale na pewno dało się to zrobić lepiej. Trafiła do mnie scena, w której Trey
wstawia się za swoją byłą żoną, zwłaszcza że zawsze miał problemy ze stawianiem
się matce.
Jak nigdy wszystkie wątki spinają
się motywem opinii innych ludzi i recenzji, a to naprawdę rzadkie, już
odzwyczaiłam się od tego, że te wątki łączy cokolwiek.
Naprawdę, wszystko rujnuje tutaj
Carrie. Ja rozumiem, że to jej własna narracja i widać ona ma tak silne
przywidzenia na swój temat, że widzi siebie w tej sytuacji jako ukrzywdzoną
wznoszącą się ponad swoich oprawców heroinę, ale wszyscy bogowie, jaką ona jest
wstrętną osobą.
Mam dla was pracę domową w
komentarzach: spróbujcie obronić Carrie.
*Zorientowałam się, że według
słowników to nie jest słowo, ale tak mówi moja babcia.
***
S05E07 – The Big Journey
Z pierwszej sceny odcinka dowiadujemy
się, że miejsca, w których kobiety mogłyby za pieniądze uprawiać seks z
mężczyznami, to świetny niszowy pomysł na biznes.
Samantha stwierdza, że ma kryzys
wieku średniego, bo nudzi ją jedzenie w restauracji i faceci. Carrie decyduje
się przyjąć ofertę zorganizowania serii spotkań autorskiego w San Francisco, bo
ma ochotę na seks, a w San Francisco jest Big. Zabiera ze sobą Samanthę, bo
Samancie się nudzi.
W tym tygodniu na rzecz artykułu
Carrie rozkminia, czy samotne kobiety w jej wieku nie mają przypadkiem takiego
samego libido jak samotni faceci w jej wieku. Temat jest dziwny w cholerę, bo
od pierwszego odcinka byłam pewna, że o tym jest cały serial.
Samantha i Carrie jarają się, że
pojadą pociągiem, bo jedno, że mają jechać pierwszą klasą, a drugie, że USA
ciągle nas goni cywilizacyjnie i tam pociąg to rzadkość. Pierwsza klasa okazuje
się nie być szczytem luksusu, ale czymś w stylu prywatnego przedziału w
Pendolino. Mamy okazję oglądać, jak bogate kobiety narzekają na warunki, które
dla większości normalnych ludzi są luksusowe. Tkwię w przekonaniu, że jest to
najbardziej antypatyczny typ zachowania, jaki w ogóle można pokazać. Panie
muszą przechodzić wąskim korytarzem z niewygodnymi drzwiami jak jakiś plebs,
jeść w restauracji bez białych obrusów i występu na żywo, a do tego siedzieć w
niej przy stoliku z amiszami. No dramat, naprawdę, warunki poniżej ludzkiej
godności. Z tymi amiszami to już w ogóle odwaliły chamówę, bo siadając obok
nich, Samantha głośno wyraziła swoje oburzenie faktem, że siedzi przy stoliku z
amiszami, A W DODATKU BRZYDKIMI, nabija się też z ich stylu życia, tak, dalej
siedząc z nimi przy stoliku. Z powodu tych wszystkich przytłaczających cierpień
dochodzi do prawdziwej tragedii – Carrie wyskakuje pryszcz. Samantha stwierdza,
że zaczyna pasować do brzydkiego tłumu pociągowego plebsu. W ogóle na cały
pociąg głośno wygłaszają swoje opinie na temat tego, jakie nieruchalne przegrywy
jeżdżą pociągami i że one to normalnie latają samolotami i muszą się upić, żeby
wytrzymać tę katorgę. Takiego ostentacyjnego popisu bezmyślnego pustactwa nie widziałam
od dawna.
To jednak nie koniec wrażeń.
Obie panie bardzo pragną poruchać,
ale wszyscy w pociągu są dla nich za brzydcy. Nagle okazuje się, że w
pociągowym barze odbywa się wieczór kawalerski, więc Samantha zaciąga na niego
Carrie i próbuje wyrywać. Żaden z facetów nie jest nią chociażby minimalnie
zainteresowany. Gdy już się poddaje i wychodzi, Carrie, próbując wybłagać seks
dla koleżanki, pyta, co to za wieczór kawalerski, na którym nikt nie chce
wyrywać. Panowie odpowiadają, że wszyscy są żonaci poza tym jednym kolegą,
który właśnie będzie brał ślub. Carrie MIMO TO próbuje coś wybłagać dla
Samanthy. Nie działa, panowie nie chcą zdradzać swoich żon, czas się upić w
prywatnym przedziale i wyciskać pryszcza, żeby przynajmniej Bigowi nie było
wstyd się pokazać.
Charlotte papiery rozwodowe
przynosi prawnik, który prowadził jej sprawę, Harry. Facet jest sympatyczny,
ale spocony i nieatrakcyjny. Charlotte mówi mu, że ma zamiar sprzedać
mieszkanie, o które była walka, bo jest za duże dla jednej osoby. On mówi, że
jak szuka czegoś mniejszego, to jego znajomy sprzedaje kawalerkę, w której on
sam mieszkał po swoim rozwodzie, tylko że ona może być za bardzo… kawalerska
dla Charlotte. Charlotte to niestraszne, bo jest chętna je przearanżować. Harry
zabiera ją do mieszkania, w którym mówi jej, że uważa ją za najseksowniejszą
kobietę, jaką w życiu widział i że jej mąż nie wie, co stracił. Uprawiają seks.
Mimo że facet nie podoba się Charlotte, seks jest bardzo dobry. Decyduje się
wejść z nim w czysto seksualną relację, ale jasne jest, że on chciałby czegoś
więcej.
W San Francisco okazuje się, że
Carrie zostaje poniżona, ponieważ ma mieć spotkanie autorskie przed spotkaniem
z jakimś psem z książeczek dla dzieci. Normalna osoba martwiłaby się raczej, że
pewnie sporo dzieci, które przyszły na to spotkanie, znajdzie się teraz na
spotkaniu z autorką książki dla dorosłych, ale nie Carrie, ona przejmuje się
tylko tym, że jest to dla niej potwarz. Sytuację ratuje tylko fakt, że na
spotkanie autorskie przyszedł Big.
Zaciągnięcie Biga do łóżka idzie
Carrie jak po grudzie, bo on przeczytał książkę Carrie i uświadomił sobie, jak
bardzo ją skrzywdził. Znaczy raczej sobie nic nie uświadomił, ale chce, żeby
Carrie błagała go o seks. Jako dowody świadczące o tym, że nie powinni uprawiać
seksu, cytuje jej książkę, a ona stara się je wszystkie kontrować, mówiąc, że
to za każdym razem była jej wina, że mogą się bezpiecznie ruchać i na pewno nie
skrzywdzi jej po raz kolejny. Jest to straszliwie poniżające, na pewno bardziej
niż występ przed sławnym psem, ale jakoś mi jej nie żal. Budzą się rano w
ubraniach i wtedy już Big ma ochotę na seks. Gdy Carrie pyta go, co z tym
wszystkim, o czym mówił poprzedniego dnia, odpowiada, że jebać to, Carrie
potrzebuje materiału na część drugą.
Kolejne spotkanie autorskie
okazuje się większym sukcesem, bo przychodzą na nie kobiety zainteresowane
książką. Samantha stwierdza, że już nie ma kryzysu wieku średniego, bohaterki
wracają do Nowego Jorku samolotem, koniec odcinka.
Nie wiem, dlaczego w tym odcinku
Miranda nie miała wątku, być może wszystkie sceny w pociągu uznano za zbyt
czyste komediowe złoto, żeby cokolwiek wyciąć. Przynajmniej tyle, że znowu
udało się wątki tematycznie połączyć, wszystkie panie zmagają się z własnym
wysokim libido i mierzą się z koniecznością sypiania z kimś, według nich,
brzydkim.
Jeżeli cokolwiek ratuje ten
odcinek, to wątek Charlotte, bo Harry, będąc niezbyt atrakcyjnym, ale miłym i
szczerym kolesiem, jest tak bardzo antytezą wszystkiego, co reprezentuje ten
serial, że oglądanie go to oddech świeżego powietrza.
Zdecydowanie najbardziej
niedorobiony jest wątek Samanthy, bo naprawdę nie wiem, co podczas tej podróży
sprawiło, że wyleczyła swój kryzys wieku średniego. Chyba sam minął i tyle.
Jak chodzi o Carrie i Biga, to
straciłam jakąkolwiek zdolność przejmowania się tym, jak ci ludzie się nawzajem
traktują. Czy się krzywdzą, czy są dla siebie mili, widzę to jako głupie gierki
dwójki siebie wartych okropnych osób i po prostu mnie to nudzi. Na kolejne
sceny z Charlotte i Harrym będę czekać, o Mirandzie i Stevie nie wspominając,
ale Carrie i Big to moim zdaniem strata czasu antenowego.
Jeżeli jesteście w stanie znaleźć
jakieś zalety całego tego wątku podróżniczego, to piszcie w komentarzach, ja
się poddaję.
***
S05E08 – I Love a Charade
Carrie i reszta wybierają się na
występ znajomego komika, który w najlepszym kabaretowym stylu żartuje z
przebierania się za babę. Po występie podchodzi do ich stolika, przedstawia im
swoją narzeczoną i zaprasza na wesele w Hamptons. Bohaterki uważają, że to
jakiś żart, ponieważ są przekonane o tym, że komik jest gejem. No i myślę też,
że mamy się śmiać z tego, że narzeczona jest od niego starsza i wyższa.
Bohaterki absolutnie nie są w
stanie przyjąć do wiadomości, że związek jest prawdziwy. Pojawiają się różne
tezy na temat małżeństwa uważanego przez nie za fasadowe. Do listy powodów, dla
których ta dwójka ludzi chce wziąć ślub, dopisałabym możliwość, że komik jest
biseksualny, ale oglądamy „Seks w wielkim mieście”, więc absolutnie nikomu
przez głowę nie przechodzi taka myśl.
Ta ich dyskusja jest dosyć
niesmaczna, snują domniemania na temat tego, czy w ogóle będą uprawiać seks i
mają im za złe, że nazywają miłością coś, co według nich miłością nie jest.
Carrie obstaje przy tezie, że decydują się na ślub, bo się starzeją i nie chcą
być samotni. To daje jej pomysł, żeby napisać artykuł, w którym rozważa, czy
można zbudować związek bez zauroczenia drugą osobą, które nazywa zsa-zsa-zsu.
Więcej nie powtórzę tej nazwy we wpisie, bo mnie ona żenuje.
Przenosimy się do wątku Charlotte
i Harry’ego. Zaczęli od seksu (no okej, Harry od początku widział w niej materiał
na dziewczynę), ale teraz Charlotte musi się zmierzyć z tym, że zaczyna
rzeczywiście lubić Harry’ego mimo tego, że pod wieloma względami jest zupełnym
przeciwieństwem faceta, jakiego sobie wymarzyła. Ewolucja ich relacji całkiem
fajnie zobrazowana jest sceną, w której jedzą razem pizzę w łóżku.
Okazuje się, że Harry jest
zaproszony na wesele, bo był prawnikiem panny młodej podczas jej rozwodu.
Charlotte waha się, czy iść na wesele z Harrym, bo po prostu wstydzi się z nim
pokazać, ale idą na kompromis – Charlotte zgodzi się z nim pójść, jeżeli on
wydepiluje sobie plecy, bo ta cecha jego wyglądu nie odpowiada jej najbardziej.
Carrie pisze artykuł na temat
tego, czy nie lepiej wziąć ślub z przyjacielem niż z kochankiem, bo w końcu
przecież na pewno seks i tak się skończy, a wtedy lepiej zostać z przyjacielem.
Tylko czym wtedy taki związek różni się od każdej innej przyjaźni? Czy bez tego
początkowego zauroczenia, które choćby miało minąć, to jeżeli od niego wszystko
się zaczęło, przynajmniej pozostanie wspomnieniem, w ogóle można nazwać relację
związkiem?
Słuchanie tego to jak podróż do
jakiejś innej rzeczywistości, serio. Mnie by do głowy nie przyszło budować
stały związek z kimś, kogo nie nazwałabym przyjacielem i dosłownie wszystkie związki
moich znajomych opierają się na przyjaźni. To nie jest pierwszy raz, kiedy
serial jako ogólnie przyjętą prawdę bierze założenie, jakoby przyjaźnie i
relacje romantyczne miały być dwoma zupełnie różnymi stanami. Pamiętacie
odcinek, w którym Aidan ROZMAWIAŁ z Carrie i z tego powodu ona podważała, czy w
ogóle są parą?
Jako że Samantha pamięta, że
Richard ma super dom z basenem w Hamptons, prosi go, żeby pozwolił jej z niego
skorzystać w weekend. On się zgadza. Jako że ma gdzie, jeszcze przed weselem
organizuje prestiżową imprezę.
Miranda wraca do domu i widzi
zmęczonego opieką nad Bradym Steve’a leżącego na łóżku. Zobaczyła, że wstawił
do wazonu kwiaty bzu i wprawiło ją to w na tyle romantyczny nastrój, że
dołączyła do Steve’a w łóżku i zainicjowała seks. Teraz boi się, że ich relacja
zmieni się w związek, a tego nie chce.
Pamiętacie tamtego pisarza, z
którym Carrie miała świetną randkę-nie randkę? Pojawia się znowu i teraz jest
wolny. W ogóle to facet nazywa się Jack Berger, więc zarówno w poprzednim
odcinku, w którym go widzieliśmy, jak i w tym zmuszeni jesteśmy wysłuchiwać
żartów słownych o kanapkach. Carrie zaprasza go na imprezę Samanthy.
Podczas przygotowań do imprezy w
domu Richarda zjawiają się trzy młode laski, którym, tak samo jak właśnie teraz
Samancie, Richard pozwala korzystać ze swojego domu. Po języku, jakiego używają
te dziewczyny, domyślić się mamy, że są raczej z niższych klas. Samantha
początkowo bierze je za kelnerki. Sprawa wygląda tak, że te babki robią
dokładnie to, co Samantha – wykorzystują swoje relacje seksualne z Richardem,
żeby korzystać z jego domu. Tylko kiedy robi to Samantha, to jest to okej, a
kiedy robi to ktoś nie tak bogaty jak ona, to jest to w złym guście. Cały
odcinek Samantha będzie się zmagać z tymi dziewczynami, próbując się ich pozbyć
ze swojej imprezy. Będzie im zarzucała publiczne pokazywanie powiększonych
cycków. Tylko… zgadnijcie, kto w poprzednich odcinkach pokazywał na imprezie
cycki i poddawał się zabiegom medycyny estetycznej – tak, zgadliście, Samantha.
Mam ogromne poczucie, że serial zupełnie nie zauważa tego, że jedyne, co różni
bohaterki, to wiek i stan konta, co czyni ze scen z udziałem trójki
niezapowiedzianych gości istny popis pogardy dla warstw niższych społeczeństwa
podobny temu, jakim uraczono nas w poprzednim odcinku. Pikanterii całemu
wątkowi dodaje fakt, że Samantha robi wyrzuty tym dziewczynom, mając na głowie
coś, co mogłoby ilustrować w słowniku hasło bezguście (zdjęcie poniżej).
Pewnej satysfakcji dostarcza mi
jednak fakt, że w pewnym momencie Samantha wkurza się na dziewczyny na tyle, że
rzuca w nie melonem, nie trafia i wybija okno. Goście nie mówią już o niczym
innym, i na imprezie Samanthy, i na weselu.
Młoda para również zaproszona jest
na imprezę. Dostajemy humorystyczną scenę, w której komik okazuje podziw dla
ciała chłopaka kolegi geja Carrie, no bo wiecie, TO ZNACZY, ŻE JEST GEJEM.
Tylko że… i przed i po tej scenie komik wyraża pociąg do swojej narzeczonej, a
ona mówi, że seks w ich związku jest świetny… W jakimś sposób przekomiczne jest
oglądanie osoby w oczywisty sposób biseksualnej w serialu, który nie przyjmuje
do wiadomości, że biseksualność istnieje.
Dużo lepiej wygląda wątek
Charlotte, która na imprezie zaczyna besztać Harry’ego, żeby zachowywał się
bardziej stosownie, ale widać też, że coraz lepiej bawi się w jego
towarzystwie, a naruszanie przez niego sztywnych norm świata, w którym ona się
obraca (chodzenie z twarzą ubrudzoną sosem, nie przejmowanie się tym, że
wszyscy widzą jego plecy podrażnione po depilacji), zaczyna się jej podobać.
Cała postać Harry’ego bardzo przypadła mi do gustu, jest to ewidentnie bardziej
materiał na męża i ojca niż towarzysza na wystawne przyjęcia, ale to właśnie
czyni go jedną z najsympatyczniejszych postaci, jakie przewinęły się przez ten
serial.
Carrie i Jack mają kolejną nie
randkę, na której Carrie rozgaduje się na temat jej związku z Aidanem. Mówi, że
za pierwszym razem nie dość się skrzywdzili, więc musieli zerwać drugi raz. W
jaki sposób on ją skrzywdził za pierwszym razem? Faktem, że było mu smutno, gdy
ruchała Biga?
Przenosimy się na ślub. Nawet w
trakcie przysięgi małżeńskiej bohaterki nie mogą się powstrzymać od nabijania
się z faktu, że „gej” bierze ślub z kobietą, ostatecznie stwierdzają jednak, że
może coś jednak między nimi jest, ale raczej chodzi o kontekst, w jakim
wcześniej opisywała związki Carrie w swoim artykule.
Podczas wesela Miranda wyciąga
telefon, żeby zadzwonić do Steve’a. On nie odbiera, ale w tym momencie,
trzymając gałązkę bzu w ręku, Miranda orientuje się, że zaczęła traktować go
jak swojego partnera.
Charlotte przeżywa coś podobnego.
Podczas tańca wyznaje Harry’emu, że zaczęła się w nim zakochiwać. On oczywiście
odzwierciedla to uczucie. Od razu jednak mówi jej o pewnym problemie: on jest
żydem i musi wziąć ślub z żydówką, więc ich związek nie ma przyszłości.
Na weselu zjawia się też Jack,
którego Carrie była pewna, że spłoszyła swoją opowieścią o nieudanym związku,
więc prawie wszystkie bohaterki kończą z facetami, którymi są zauroczone.
Samantha za to stoi po drugiej stronie – była zauroczona Richardem i to
doprowadziło ją do bycia pośmiewiskiem na imprezie.
Jeżeli serial chciał nam
przedstawić koncept brania ślubu z przyjacielem gejem, żeby mieć w nim
towarzysza, trzeba było nie pisać tylu scen, które jawnie wskazują na to, że
parę młodą łączy uczucie, bo wychodzi z tego jeden wielki spektakl bifobii.
A czy można te związki budować bez
tego początkowego zauroczenia w sumie dalej nie wiemy, bo wszystkie związki
bohaterek mają iskrę, nawet co do pary młodych serial przyznaje, że łączy ich
pewna specjalna więź, chociaż ostatecznie nie potwierdza, jaka jest jej natura.
Niekonwencjonalne relacje
Charlotte z Harrym i Mirandy ze Stevem ostatecznie musiały zostać dopasowane do
konwencji. Jest to całkowicie zrozumiałe w przypadku Charlotte, która zawsze
tego chciała, ale w przypadku Mirandy mam bardziej wrażenie, że jest to robione
na siłę. Jakby twórcy stwierdzili, że mogą pokazać jakiś niestandardowy układ
pomiędzy dwójką ludzi, którzy mają razem dziecko, ale tylko przez moment, bo wiadomo,
że to się musi skończyć ślubem.
W ogóle to przez zwyczajne rozmowy
Charlotte i Harry’ego te niby flirciarskie teksty Carrie i Jacka wypadają
jeszcze bardziej sztywno, niż wypadłyby w którymś innym odcinku.
A jak tam u was, czytelniczki, czy
któraś z was wzięłaby ślub z gejem, gdyby był bi?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz