czwartek, 17 lutego 2022

Moje opinie na temat wszystkich odcinków pierwszej serii „I tak po prostu...”

Jak zawsze zapraszam na stronę na Facebooku, na której oryginalnie postowałam to, co tutaj widzicie.

***

W moich postach zawsze streszczałam fabuły odcinków, nie zamierzam tego zmieniać. Jako że tym razem mowa o czymś nowym, a nie liczącym dwadzieścia lat, potraktujcie te słowa jako ostrzeżenie o spoilerach.

S01E01 – Hello It’s Me

Na wstępie chciałam podziękować wszystkim osobom, które zaproponowały mi swoje hasła do HBO GO, żebym mogła oglądać serial. Im zadedykowany jest ten post.

Akcja serialu osadzona jest w alternatywnej linii czasowej, w której pandemia dobiegła końca. Podoba mi się ta decyzja, bo na co dzień jestem tak zmęczona życiem w koronawirusowej rzeczywistości, że nie potrzebuję również w fikcji oglądać maseczek i żelów odkażających.

W pierwszym odcinku, co łatwo było przewidzieć, sporo czasu poświęcono przedstawieniu zmian, które zaszły w życiach bohaterek, dlatego ja również dokonam ekspozycji.

Miranda, obserwując zmieniającą się sytuację polityczną, doszła do wniosku, że chce być częścią pozytywnej zmian w świecie, dlatego rzuciła pracę w prawniczym korpo i podjęła studia związane z prawami człowieka. Dalej jest ze Stevem.

Carrie prowadzi konto na Instagramie, na którym zamieszcza robione z ukrycia obcym ludziom w ciekawych ubraniach zdjęcia, a do tego została podcasterką. Prowadzony wraz z równie cispłciowym co ona facetem i osobą niebinarną podcast ma poruszać podobne tematy co jej dawna kolumna. Dalej jest z Bigiem.

Charlotte wydaje mi się, że jest mamą na pełen etat. Dalej jest z Harrym.

Samantha obraziła się na Carrie, gdy ta zrezygnowała z jej usług w kwestii PR-u. Zerwała kontakt z przyjaciółkami i wyjechała do Londynu.

Teraz możemy przejść do wydarzeń odcinka i problemów, z jakimi zmagają się nasze bohaterki we współczesnym świecie.

Miranda zmaga się z komentarzami Charlotte na temat jej siwych włosów. Charlotte maluje włosy i do tego samego zachęca Mirandę, żeby wyglądała młodziej, tylko że wyglądanie młodziej nie interesuje Mirandy. Za pomocą koloru włosów pokazano różnicę w stylach i podejściu do starzenia się bohaterek, Carrie zaszalała i zrobiła sobie częściową koloryzację, zostawiając siwe pasma. Jest to niezły pomysł na szybkie zarysowanie postaci na nowo jako pięćdziesięcioletnich kobiet.

No dobrze, to nie jest jej najważniejszy problem, po prostu chciałam napisać o tych włosach. Jej prawdziwy problem jest taki, że na pierwszych zajęciach na studiach, mimo dobrych intencji, bardzo słabo wypada przed czarnoskórą profesorką. Bierze profesorkę za studentkę, ponieważ ma dredy, a nie miała ich na zdjęciu, brzmi to jednak tak, jakby ktoś na tej pozycji jej zdaniem nie mógł mieć dredów, a przekonanie, że osoba na poważnym stanowisku nie może mieć fryzury typowej dla czarnej osoby, to stereotyp o rasistowskim podłożu. Miranda bardzo stara się udowodnić, że nie ma rasistowskich uprzedzeń, ale tylko kopie pod sobą głębszy dołek, co chwila mówiąc niewłaściwą rzecz.

Cała scena jest napisana w stylu boomerskiego żartu o tym, jak trudno w dzisiejszych czasach coś powiedzieć tak, żeby nikogo nie obrazić (dokłada się do tego komentarz rzucony przez jednego ze studentów o zakładaniu z góry, jakich zaimków używa), co nieszczególnie mi się podoba. Taka wizja spotkań w gronie osób z mniejszości zainteresowanych prawami człowieka brzmi raczej jak perspektywa kogoś, kto takie środowisko zna, no, z boomerskich żartów, a nie z prawdziwego życia. Nie sądzę, żeby cała sytuacja mogła mieć miejsce gdziekolwiek poza tym uniwersum, w którym postaci młodych lewaków wykreowano na podstawie wyobrażeń o nich zapośredniczonych przez internetowy dyskurs.

Później Miranda stara się jeszcze raz wytłumaczyć przed profesorką na stacji metra, ale jej słowa zagłusza koleś grający na gitarze i w końcu profesorka ją zbywa. Wtedy już było mi tylko smutno, bo przez głupi zbieg okoliczności nie była w stanie przekazać tego, co chciała.

Drugi problem Mirandy jest taki, że Brady znalazł sobie dziewczynę i ciągle uprawia z nią seks albo się obcałowuje. Trudno mi na razie powiedzieć o tym wątku coś więcej, zaczekam na kolejne odcinki.

Do tego Miranda jakoś często sięga po alkohol i to na sposoby, które świadczą o dosyć dużym przywiązaniu do trunków (aby tylko się napić, czeka na otwarcie baru, później przemyca butelkę na recital), jestem ciekawa, jak to się dalej rozwinie.

Przejdźmy do Carrie. Widzimy ją podczas nagrywania nowego odcinka podcastu. Powiem wam, że nie za bardzo czaję sposób, w jaki Che, pierwsza niebinarna postać w serialu, prowadzi ten podcast. Ma specjalny guzik włączający okrzyk „WOKE MOMENT”, którego używa, gdy chce przerywać żartobliwą dyskusję, żeby przekazać słuchaczom poważniejsze treści na temat problemów społecznych. Używa go, żeby powiedzieć, że czynności seksualne zawsze powinny odbywać się za zgodą wszystkich zaangażowanych… po czym żartuje sobie z tego, że Jackie, drugi uczestnik, lubi się publicznie masturbować. Nie mam pojęcia, jaki to ma sens.

Podcast w ogóle brzmi jak ostatnia rzecz, jakiej bym chciała słuchać. Nawet jakbym zniosła nieironiczne użycie guzika włączającego okrzyk „WOKE MOMENT”, to żarty mnie nie bawią (ale też żarty w „Seksie w wielkim mieście” mnie nie bawiły), a treści na temat problemów społecznych są przekazywane w strasznie kaznodziejski i irytujący sposób. Do tego myślę, że albo prowadzi się „woke” podcast i uczy ludzi poszanowania granic innych, albo normalizuje masturbację w miejscach publicznych, inaczej nie mam pojęcia, do jakiej grupy odbiorczej i z jakim przekazem próbują trafić prowadzący.

Nie jest to koniec moich problemów z tą sceną, ponieważ w pewnym momencie Che nazywa masturbacją pokazywanie się na stadionie baseballowym w androgenicznym ubraniu i patrzenie na konfuzję ludzi, próbujących odgadnąć jenu* płeć. Zapytałam moje znajome osoby niebinarne, co sądzą o takim żarcie: dwie z nich były mocno zniesmaczone, jednej po prostu żart nieszczególnie przypadł do gustu. Mimo że w roli Che występuje osoba niebinarna, brzmi to jak nabijanie się przez osoby cispłciowe z osób niebinarnych. Może warto było w tym miejscu wstawić jakiś żart, który rozbawi osoby niebinarne przed ekranami. No i nie wiem, może w ogóle zrezygnować z publicznej masturbacji jako materiału do rubasznych żarcików w podcaście, który ma być świadomy społecznie.

Co z tego wynika dla Carrie? Okazuje się, że ma trudności z opowiadaniem przed mikrofonem o tym, czy się masturbuje. Po nagraniu Che mówi jej, że musi się przełamać i motywuje, mówiąc, że pisała o seksie w latach dziewięćdziesiątych i na pewno ją stać, żeby ośmielić się na mówienie o masturbacji. Carrie ma problem ze zmianą formy, bo pisać było jej łatwiej niż mówić, oraz z tonem, jakim ma opowiadać o swojej seksualności – tonem rubasznych żarcików. Żeby się przełamać, prosi Biga o masturbowanie się przy niej, kończy się to tak, że uprawiają seks, więc chyba nie wyszło.

Starsza córka Charlotte, Lily, od dawna ćwiczy grę na pianinie i teraz ma bardzo waży recital. Charlotte na tę okazję kupuje jej markową sukienkę, która bardzo jej się podoba. Podobną kupuje jej młodszej siostrze, Rose, chłopczycy-skaterce. Rose nie jest prezentem zachwycona i chciałaby iść w ubraniu, które sama sobie wybrała. Ku mojemu zerowemu zdziwieniu Charlotte mimo to zmusza ją do wyjścia w sukience (byłabym szczerze zdziwiona, gdyby Charlotte nie zmuszała swoich dzieci do noszenia sukienek wbrew ich woli), pozwala jej jednak nałożyć na wierzch koszulkę z nadrukowanym garniturem, przez co wygląda komicznie i jestem pewna, że nawet samej Charlotte bardziej by się podobał jej wygląd, gdyby po prostu odpuściła. Podejrzewam, że w dalszych odcinkach ktoś tu będzie musiał się nauczyć, że trzeba pozwolić dorastającym dzieciom na ekspresję.

Poznajemy nową znajomą Charlotte, Lisę, matkę jednego z dzieci, które uczy się gry na pianinie wraz z córką Charlotte. Z opowieści Lisy wynika, że jej syn wcale nie chce grać na pianinie, ale jego babcia od strony ojca jest pianistką światowej sławy, dlatego dzieciak musi grać i tyle. Na recitalu chłopak daje plamę (za to córka Charlotte gra doskonale). Podejrzewam, że w dalszych odcinkach ktoś tu będzie musiał się nauczyć, że trzeba pozwolić dzieciom samodzielnie decydować o swoich zainteresowaniach.

Big nie wybrał się na recital. Został w domu, żeby w tym czasie poćwiczyć. Po treningu dostaje zawału. Carrie wraca do mieszkania i Big umiera w jej ramionach. Dobrze czytacie, Big umarł. Zupełnie się tego nie spodziewałam, ale po zastanowieniu sądzę, że mógł to być dobry pomysł ze stronny scenarzystów, ponieważ dzięki temu będzie można pokazać doświadczenie wspólne dla wielu starzejących się kobiet – stratę męża.

Na koniec powiem jeszcze, że okazało się, że małżeństwo kolegi geja Carrie i kolegi geja Charlotte nie układa się dobrze, panowie nieustannie się kłócą. Wygląda na to, że małżeństwo ludzi, którzy się nie znoszą, zawarte wyłącznie w imię hollywoodzkiej tradycji mówiącej, że jeśli ludzie się nie lubią, to nie ma wyjścia i trzeba się pobrać, nie było dobrym pomysłem, kto by się spodziewał. Mam nadzieję, że skończy się to rozwodem.

Opowiedziałam wam, co się działo, ale co ja o tym wszystkim sądzę? Otóż odcinek spodobał mi się bardziej, niż się spodziewałam. „Seks w wielkim mieście” był mocno krytykowany za obsadzenie głównych ról samymi białymi aktorami i wprowadzanie postaci o innych kolorach skóry w zasadzie tylko w stereotypowych rolach. Teraz dostajemy Che o meksykańskim pochodzeniu, czarną profesorkę i czarną rodzinę Lisy. No i dobrze. Cieszę się, że słusznej krytyki posłuchano, a gdy pojawiła się możliwość, wprowadzono zmiany.

Druga rzecz, która mi się podoba, to pokazanie Carrie i Mirandy jako osób otwartych na nowe idee, ale nie chwytających wszystkiego w lot. Dzięki temu uniknięto fałszowania historii i udawania, że bohaterki serialu miały nie wiadomo jak postępowe poglądy. Miranda dopiero niedawno przemyślała swoje miejsce w świecie i postanowiła użyć swych prawniczych mocy do czynienia dobra. Dopiero w wieku pięćdziesięciu pięciu lat uczy się rozmawiać z czarnoskórymi ludźmi, wcześniej, jak i reszta bohaterek, prowadziła pozbawione refleksji nad nierównościami życie uprzywilejowanej białej kobiety.

Nie zrozumcie mnie źle, uważam, że sceny, która miała to pokazywać, w ogóle nie napisano dobrze, a analogiczna scena z Carrie to już w ogóle była katastrofa (nie wybrałabym skłonności do publicznego opowiadania o masturbacji na wyznacznik postępowości, a sądzę, że to o to miało chodzić), ale podoba mi się zamysł, który za tym widzę. Jeśli chodzi o Charlotte, myślę, że pokazanie jej jako matki, która na siłę wciska dziecku kobiecość, to wstęp do krytyki jej postaci i uwielbienia konserwatywnych ról płciowych, które prezentowała w oryginalnym serialu. Jeśli moje nadzieje okażą się płonne, trudno.

Podoba mi się też, jak pokazano córki Charlotte i czekam na więcej scen z nimi. Zwłaszcza Lily przypadła mi do gustu. Potrafi być zabawna, a to niespotykanie rzadkie w tym serialu.

No właśnie, co mi się nie podobało (poza tym, na co już narzekałam). Humor. Większość czasu żenuje mnie tak samo, jak żenowały mnie żarty w „Seksie w wielkim mieście”. Ma chyba nawet niższy poziom. Wydaje mi się, że i osoby, które bawił „Seks w wielkim mieście”, uznają żarty w „I tak po prostu…” za niezbyt zabawne.

Kończę się produkować. A wam jak się odcinek podobał? Dajecie serialowi szansę? Czekam na wasze opinie w komentarzach.

 

*Polskie tłumaczenie, sprawdziłam i lektora, i napisy, używa rodzaju żeńskiego. Nie uważam, że taki wybór dobrze oddaje używanie przez Che zaimków they/them w języku angielskim, dlatego decyduję się na dukaizmy.

 ***

Od tego posta przestaję ostrzegać o spoilerach, bo o śmierci Biga w ciągu tego tygodnia usłyszał już każdy, kto choćby śladowo interesuje się serialem.

S01E02 – Little Black Dress

Odcinek poświęcony jest pogrzebowi Biga i to może być główna przyczyna, dla której jest dużo lepszy od poprzedniego. Tragizm zbawił nas od humoru.

Zaczynamy w miejscu, w którym pozostawił nas poprzedni odcinek. Big nie żyje. Miranda przyjeżdża do Carrie i spędza u niej noc, żeby ją wesprzeć. Rano idzie na zajęcia i przy boku Carrie zastępuje ją Charlotte. Podczas gdy Carrie przeżywa żałobę z dużym spokojem, Charlotte jest cała zapłakana, w pewnym momencie podczas poszukiwania odpowiedniego domu pogrzebowego obsługa nawet myli się i to ją bierze za wdowę. To naturalna różnica w sposobie okazywania emocji, ale nie tylko. Dochodzimy bowiem do najciekawszego wątku odcinka – poczucia winy bohaterek. Charlotte przeprasza, że wyciągnęła Carrie na recital, bo planowo miała w tym czasie być w Hamptons z Bigiem. A gdyby z nim była, mogłaby wezwać pomoc na czas. Carrie mówi, że wcale tak nie uważa i że nic nie dało się zrobić, ale tak naprawdę wini siebie za to, że nie pojechała z Bigiem na urlop, tak jak chciała. W tym momencie Carrie musi nie tylko radzić sobie z własną startą, ale również emocjami Charlotte, która nie jest jej w stanie zaoferować wsparcia, bo sama go potrzebuje – w postaci zapewnień, że nie zrobiła nic złego.

Miranda ponownie widzi się ze swoją profesorką na wejściu na uczelnię, gdzie ochroniarz wymaga od profesorki okazania identyfikatora. Miranda uznaje, że to przykład niesprawiedliwego traktowania osób o różnych kolorach skóry, więc interweniuje, co profesorka widzi jako rozdmuchiwanie sprawy w imię zabłyśnięcia jako biały zbawca. Widzimy więc podobną sytuację co w poprzednim odcinku – Miranda stara się nie wyjść na rasistkę, lecz nie do końca jej wychodzi, ale bogowie, o ile to lepsza scena niż w poprzednim odcinku.

Później spotykają się ponownie, znów na stacji metra, i tam Miranda chroni profesorkę przed napaścią ze strony jakiegoś dzieciaka przebranego za Laleczkę Chucky, który chciał jej ukraść torebkę, i wtedy to już nie jest bawienie się w białego zbawiciela, tylko normalna pomoc, więc w końcu wypada dobrze. Dosyć pokracznie to wyszło, ale wciąż dużo, dużo lepiej niż w poprzednim odcinku. Ach, no i sam fakt, że teraz bohaterki jeżdżą metrem, a nie taksówkami, jest ewidentną odpowiedzią na krytykę, ale w tym przypadku raczej średnio sensowną, myślę, że ludzie raczej z wiekiem przerzucają się z metra na drogie taksówki niż odwrotnie.

Jeszcze jak chodzi o Mirandę, to dalej dręczy ją głośna i częsta aktywność seksualna syna i dalej widzimy, że coś często zagląda do kieliszka, ale czekam na rozwinięcie tych wątków w dalszych odcinkach.

Carrie prosiła, by na pogrzeb nie przynosić żadnych kwiatów, pozostawia jednak na sali kwiaty, które przysłała Samantha. Porównajmy to z przywołaniem Samanthy w poprzednim odcinku, gdy panie narzekały na to, że przyjaciółka zerwała z nimi kontakt, co było nie tyle słabo zawoalowanym, co w ogóle nie zawoalowanym wyrazem pretensji do Kim Cattrall, w tym odcinku twórcy chyba robią wszystko lepiej niż w poprzednim.

Miranda poznaje Che, nie wiedząc, że jest to osoba prowadząca podcast Carrie. A poznaje nu, gdy Che częstuje Brady’ego ziołem, więc ich znajomość zaczyna się od opieprzu za narkotyzowanie syna. Gdy zostają sobie oficjalnie przedstawieni, dostajemy ciekawą scenę, gdy w zakłopotaniu próbują naprostować zaistniałą sytuację i Che stwierdza, że szanuje obronną reakcję Mirandy.

Na pogrzebie pojawia się Susan Sharon. To koleżanka Carrie z pamiętnego odcinka „Seksu w wielkim mieście” o tym, że przemoc domowa jest dobra (S02E02, jeśli macie na to nerwy). Susan mówi, że wybacza Carrie i jest to scena, którą obawiam się, że źle zinterpretowałam za pierwszym razem. Myślałam, że Susan wybacza Carrie, że kazała jej zostać w związku, w którym była ofiarą przemocy, i tym samym „I tak po prostu…” przeprasza mnie osobiście za tamten absolutnie zjebany odcinek „Seksu w wielkim mieście”, który zainspirował całą tę serię. Jednak wróciłam do tamtego odcinka i przypomniałam sobie, że Carrie kazała jej rzucić męża, czego cały odcinek żałowała i na koniec cieszyła się, że jednak do niego wróciła. Także wygląda na to, że Susan wybaczała Carrie, że próbowała rozbić jej przemocowy związek… Autorzy „Seksu w wielkim mieście” widać i po dwudziestu latach uważają, że poradzenie ofierze przemocy domowej rozstania z mężem to karygodne zachowanie. Aha.

Widać jednak nie wszystko w tym odcinku twórcy robią lepiej niż w poprzednim. W poprzednim odcinku nie wyciągali wątku sprzed dwudziestu lat, by obwieścić nam, że dalej uważają, że przemoc domowa jest spoko.

Do Carrie przychodzi kurier z urną z prochami Biga. Carrie zaprasza Mirandę i swojego kolegę geja, ale nie zaprasza Charlotte, gdy więc Charlotte się niezapowiedzianie zjawia, robi się niezręcznie. Dynamika to trochę jak z podstawówki, ale to nie nowość w uniwersum „Seksu w wielkim mieście”. W każdym razie dochodzi wtedy do konfrontacji i obie panie mówią, że czują się winne śmierci Biga, po czym godzą się z faktem, że żadna z nich nie mogła przewidzieć, że Big dostanie zawału.

W poprzednim poście wspominałam, że jestem za tym, by koledzy geje się rozwiedli, nie zdawałam sobie wtedy jednak sprawy, że aktor w roli kolegi geja Carrie wystąpił tylko w trzech odcinkach. Wiedziałam, że umarł, ale myślałam, że zagrał w całości. W tym odcinku pogodzili się w obliczu tragedii, więc tak już chyba pozostanie.

Po obejrzeniu odcinka po raz drugi oceniam go gorzej niż po pierwszym seansie ze względu na całą sprawę z Susan Sharon. Nie zmienia to jednak faktu, że odcinek jako całość jest dużo lepszy od poprzedniego i że z dużym zainteresowaniem śledziłam relację Carrie i Charlotte oraz że podobało mi się pojednanie Mirandy i Che, nawet jeśli padło w tej scenie kilka nieśmiesznych żartów. Wybaczam je, wdzięczna, że odcinek stosunkowo mało razy próbował mnie rozbawić.

Podobało mi się też przedstawienie żałoby i pogrzebu. Nie lubiłam Biga, ale kiedyś już pisałam, że uważam, że byli z Carrie siebie warci, więc wierzę, że ona za nim szczerze tęskni. Podobało mi się, że pokazano przygotowanie do pogrzebu jako coś, co dla każdego będzie innym procesem. Carrie wybiera taki dom pogrzebowy, o którym wie, że by mu się spodobał, a na pogrzebie puszcza składankę nagrań z całego jego życia do piosenki, której słuchali w poprzednim odcinku. Nie wybucha płaczem, ale przeżywa żałobę po cichu, czasem tak jest.

Ode mnie to by było na tyle, w czwartek premiera nowego odcinka, więc wtedy najwcześniej pojawi się kolejny post.

Jak zawsze czekam na wasze komentarze. Czy moja pozytywna opinia wynika wyłącznie z tego, jak nisko serial postawił sobie poprzeczkę? Czekam na wasze zdanie.

***

S01E03 – When in Rome…

Niestety znowu stajemy się świadkami nagrywania podcastu Carrie. Poziom dalej jest bardzo niski i trudno mi sobie wyobrazić, kto miałby słuchać czegoś takiego dla rozrywki. Smutno spojrzałam w przestrzeń, gdy zobaczyłam, że Che ma nie tylko guzik włączający okrzyk „woke moment”, ale też „trigger warning”.

Osobą, która słucha czegoś takiego dla rozrywki, okazuje się być Miranda, którą bardzo bawią żarty Che. Nie zapominajmy jednak, że ona od początku serialu jest nieustannie wstawiona.

Minęło kilka tygodni od śmierci Biga. Carrie ma problemy ze snem i jedzeniem, często spaceruje, bo tak łatwiej jej uspokoić myśli. W smutku pokrzepienie daje jej fakt, że tuż przed śmiercią męża jej małżeństwo było najszczęśliwsze. Pocieszenie szybko zostaje jednak zmącone. Podczas odczytywania testamentu dowiadujemy się, że Big zapisał Natashy, swojej byłej żonie, którą zdradzał z Carrie, milion dolarów. Od razu pojawia się podejrzenie, że coś jeszcze między nimi było, chociaż jest też druga teoria, mówiąca, że w ten sposób chciał ją przeprosić za zdradę.

Carrie nabiera podejrzeń i przeszukuje rzeczy Biga. Znajduje zdjęcie psa o imieniu Gogi, o którego istnieniu nie miała pojęcia. Czyżby Big prowadził drugie życie?

Nasza bohaterka próbuje się skontaktować z Natashą, ale ona jej unika i tak się ganiają po Nowym Jorku, aż w końcu zupełnym przypadkiem Carrie wpada na Natashę w ubikacji kawiarni. Jest tak zdzwiona zobaczeniem jej na kiblu, że parzy się kawą. W końcu ze sobą rozmawiają: Carrie przeprasza, że zniszczyła jej życie, a Natasha jest wściekła, że w ogóle musi marnować czas na Carrie, ale podaje jej lód na oparzenie. Mówi, że nie wie, dlaczego Big zostawił jej pieniądze, i że ich nie przyjmie. Opowiada, że od rozwodu z nim nie rozmawiała, i wyraża przekonanie, że cały czas kochał Carrie, nawet gdy brał ślub z nią. Dowiadujemy się też, że ma dwóch synów.

Mamy jeszcze siedem odcinków do końca serii, więc kto wie, może jeszcze się okaże, że Gogi to jej pies, a dzieci miała z Bigiem.

Pamiętacie Rose, dziecko Charlotte, które nie chciało iść na recital w sukience? Okazuje się, że nie czuje się komfortowo, gdy ludzie odnoszą się do niego jako do dziewczyny, bo się nią nie czuje. Nie jest powiedziane, czy jest chłopakiem, czy osobą niebinarną (może i Rose tego jeszcze nie wie), ale jest jasne, że jest trans. Nie spodziewałam się tego, nawet mimo występowania w serialu innej postaci transpłciowej. Sądziłam, że Charlotte będzie się musiała pogodzić z faktem, że jedna z jej córek jest chłopczycą, a nie z faktem, że ma tylko jedną córkę.

Cieszę się, że twórcy zdecydowali się pokazać więcej niż jedną transpłciową postać w serialu. Co mnie jednak nie cieszy, to jedna z następnych scen, w której kolega gej Charlotte doradzał jej transfobię. Sama Charlotte, o dziwo, zareagowała na wieści całkiem nieźle, lecz kolega zaczął porównywać identyfikowanie się z płcią inną niż przypisana przy urodzeniu z… żenuje mnie sam fakt, że to piszę, identyfikowaniem się jako pies. Nabijał się z Charlotte, bo jak jej dziecko, mając sześć lat, udawało psa, to dała mu miskę z wodą, więc jak nie chce być nazywane dziewczyną, to też od razu się dostosowuje. Przeczuwam, że ten wątek wcale się źle nie skończy, pewnie w końcu i on zmieni zdanie, rozumiem też, samo pojawianie się sceny, w której ktoś zareaguje w transfobiczny sposób, ale czy musiałam wysłuchiwać tego porównania do psa?

Dowiadujemy się też, że kolega gej Charlotte prowadzi teraz gastro o nazwie „Hot Fellas” i zatrudnia w nim tylko seksownych dostawców. To nie ma związku z niczym, po prostu dzielę się z wami tą informacją.

W małżeństwie Mirandy się nie układa, od lat nie uprawiała ze Stevem seksu. A równocześnie pomiędzy nią i Che rodzi się napięcie erotyczne. Aby to wyjaśnić, musimy przenieść się na występ komediowy Che, na który bohaterki otrzymały zaproszenie. Podczas stand-upu Che opowiada o swojej niebinarności i queerowości. Mówi o nietrafionej reprezentacji osób niebinarnych w mediach jako nieludzkich postaci fantastycznych albo osób, których los jest zdefiniowany przez cierpienie – niemal słyszę scenarzystów poklepujących się po plecach.

Opowiada też o swojej rodzinie, o tym, że nu kocha, mimo że wszystkiego nie rozumie. Widzimy, że te słowa trafiają do Charlotte. Część występu, w której Che mówi o tym, jak ważne są w życiu zmiany, za to szczególnie trafia do Mirandy, którą w ogóle cały występ oczarował i która uznaje Che za komediowe objawienie,  po czym wybiera się na after party, mimo że jej koleżanki poszły do domów. Ja się nie zaśmiałam ani razu, ale przypominam – Miranda jest pod wpływem.

Na after party Miranda zwierza się Che, opowiadając o tym, że rzeczywiście potrzebuje zmiany, popadła w rutynę, w jej życiu nie ma już nic ekscytującego. Che widzi, jaka Miranda jest nakręcona i proponuje zioło. Spotkanie kończy się erotycznym wydychaniem przez Che marihuany w drogi oddechowe Mirandy.

W tym odcinku dostajemy też pierwszą rozmowę na temat ciągłego picia bohaterki, Charlotte zauważa problem i mówi o nim Carrie. Carrie jest zajęta własnymi zmartwieniami i olewa sprawę. Idzie do swojego starego mieszkania, uciekając od wspomnień o Bigu, i na tym kończy się odcinek.

Dostaliśmy sugestię, że być może Miranda, zgodnie z popularnym wśród widzów odczytaniem postaci, okaże się być queer. Osobiście nie robię sobie nadziei na coming out jednej z głównych bohaterek znanego serialu, nawet jeśli serial reklamuje się jako postępowy, ale kto wie, może jestem w błędzie. Nie podejrzewałam też, że dziecko Charlotte będzie trans, a tu proszę.

Podobało mi się to, że odcinek przedstawił romans Carrie i Biga z czasów, gdy oboje byli w innych związkach, jako coś okropnego, bo „Seks w wielkim mieście” za łatwo im wybaczył.

Większość wątków naprawdę trudno mi skomentować na tym etapie, bo serial w dużo większej mierze niż „Seks w wielkim mieście”, nawet jego ostatnie serie, stawia na ciągłość fabularną. Nie wiem, czy wyjdą na jaw jeszcze jakieś fakty na temat Biga, jak Charlotte poradzi sobie jako matka transpłciowego dziecka, czy małżeństwo Mirandy i Steve’a się rozpadnie, ani w jaki sposób serial podejdzie do nadużywania alkoholu przez bohaterkę. Na odpowiedzi czekamy razem.

Dodam jeszcze, że podobała mi się scena, w której Charlotte chciała pojechać po Natashy, mówiąc, że nosi płaskie buty, a Miranda nazywa ten gest nieprawdopodobnie desperackim.

I na koniec: zostaje wspomniane, że Natasha pracuje w firmie handlującej kaszmirem, a kaszmirem handlował mąż Susan Sharon. Czy Susan jeszcze się pokaże w serialu? Może Big miał jakieś sprawy biznesowe z jej mężem i Natashą, a z przeprosinami w poprzednim odcinku chodziło o coś innego, niż sądziłam? Jeśli dowiemy się więcej, na pewno o tym napiszę.

Ode mnie to by było na tyle. Zapraszam do wyrażania swoich opinii w komentarzach.

***

S01E04 – Some of My Best Friends

Carrie postanawia sprzedać mieszkanie, w którym żyła z Bigiem. Przy tej okazji zakumplowuje się z agentką nieruchomości, Seemą, która dzieli z nią obsesję na punkcie butów i akcesoriów.

Przed sprzedaniem mieszkania trzeba usunąć z niego wszystkie ślady osobowości poprzednich właścicieli. Proces nie jest przyjemny, ale Carrie chce mieć go jak najszybciej za sobą.

Dowiadujemy się, że Seema jest w podobnym wieku co Carrie i wciąż randkuje. Carrie zwraca uwagę na ten fakt w sposób, który wydaje jej się być komplementem, ale dla Seemy jest przykry, choć nie okazuje tego od razu. Temat wypływa dopiero po tym, jak podczas przenoszenia rzeczy Seema przypadkowo rozbija szybkę w ramce zdjęcia, które stało na stoliku nocnym Biga. Seemie sprawa nie wydaje się dużym problemem, chciała wymienić szybkę, ale Carrie jest zła, bo Big często dotykał tej właśnie szybki. Dopiero wtedy, gdy Carrie stwierdza, że Seema na pewno nie przejmuje się jej przywiązaniem do szybki, Seema mówi o wcześniejszym komentarzu Carrie i zaczynają rozmawiać o tym, jak obie przypadkowo okazały sobie brak wrażliwości. Seema stwierdza w końcu, że tak naprawdę nie żal jej tej szybki, bo Carrie przynajmniej przeżyła swoją wielką miłość, a ona wciąż nie może jej znaleźć. To wyznanie nie eskaluje napięcia, wręcz przeciwnie, Carrie zgadza się z Seemą i utwierdza ją w przekonaniu, że dla przeżycia szczęśliwych lat warto szukać właściwej osoby, nawet jeśli małżeństwo się skończy.

Charlotte udziela się w komitecie rodzicielskim (a przynajmniej tak rozumiem tę instytucję), ale nie lubi za bardzo innych matek (bo tak, komitet składa się z samych kobiet) poza Lisą, jej koleżanką, którą poznaliśmy w pierwszym odcinku. Chce zacieśnić więzy z Lisą, więc zaprasza ją wraz z mężem na kolację, na której mają pojawić się również Carrie, Miranda i kilka zaprzyjaźnionych par. Charlotte nagle zauważa problem: Lisa i jej mąż są jedynymi czarnymi osobami na liście gości. Jako że Charlotte nie chce wyjść na rasistkę, desperacko stara się znaleźć jakichkolwiek innych czarnych znajomych, których mogłaby zaprosić z dnia na dzień, pal licho, że nie gadała z nimi od lat.

Ten wątek to komediowe złoto. Bogata białaska z Nowego Jorku, która w wieku lat pięćdziesięciu po raz pierwszy próbuje się zakolegować z czarną osobą, biega po mieście, szukając tokena, który dowiedzie, że przez cały ten czas była uświadomiona rasowo, ukrywając swoje prawdziwe intencje i błagając czarnych sąsiadów, by wpadli chociaż na drinka, jeśli nie mają czasu, by zostać na kolacji. Próbuje nawet zaprosić babkę z komitetu rodzicielskiego, której ona i Lisa nie lubią. Jestem przekonana, że gdyby Charlotte istniała, dokładnie tak by się zachowywała w 2021 roku.

Pech chce, że Lisie jednak przestaje pasować termin, więc Charlotte wszystko odwołuje. Udaje im się spotkać jednak w innym terminie, na kolacji zorganizowanej tym razem przez Lisę. Okazuje się, że Charlotte i Harry jako jedyni nie są czarni. Karuzela śmiechu dalej się kręci, ponieważ Charlotte wciąż usilnie stara się nie wypaść na rasistkę, jeszcze w windzie sprawdzała, czy Harry dobrze wyuczył się nazwisk popularnych czarnych pisarzy.

Pojawia się problem z wymową imion i rozpoznawaniem twarzy gości, co jest normalne u osoby, która nie przestaje z daną społecznością, ale śmieszne, gdy stara się udawać, że świetnie ją zna. Charlotte zaczyna się odnajdować w grupie dopiero wtedy, gdy temat schodzi na sztukę, na której naprawdę się zna i niczego nie odgrywa. Udaje jej się nawet zdobyć trochę punktów szacunku dla Lisy u jej teściowej, dowodząc, że obrazy, które zakupiła synowa, stanowią dobrą inwestycję.

Okazuje się, że Lisa nie chciała doprowadzić do sytuacji, w której tylko dwójka gości na imprezie ma jasną skórę, ale wyszło, jak wyszło. Tutaj mógłby się pojawić zarzut o kreowanie sztucznej symetrii między ciemno- a jasnoskórymi bogaczami, ale myślę, że nie do końca o to chodziło. Widzimy, jak posegregowane rasowo są amerykańskie elity, ale tylko jedna z przedstawionych grup spędziła długie lata w przekonaniu, że ta druga jest niewarta uwagi i znalazła się pod nagłą społeczną presją, by coś z tym zrobić. Panie stanęły przed powierzchownie podobnym problemem, ale tylko jedna z nich czuła potrzebę zrobienia z siebie klauna.

Brady rankiem wyczuwa po zapachu, że jego matka paliła zioło, co czyni z Mirandy hipokrytkę, bo jemu zabraniała palić. Miranda broni się, mówiąc, że była w knajpie pełnej alternatywnych typów. Dziewczyna Brady’ego żartuje sobie z niej, pytając „alternatywnych do czego?” i to może być mój ulubiony tekst odcinka, ponieważ tak, aktualnie odróżnienie alternatywy od mainstreamu to trudne zadanie. Miranda ucieka od rozmowy o marihuanie, stwierdzając, że nie zażyła dość kofeiny na taką rozmowę.

Jest mi przykro patrzeć, jak najbardziej lubiana przeze mnie postać z oryginalnego serialu ucieka od problemów rodzicielskich (i małżeńskich) w używki, jednakże nie uważam, żeby taki pomysł na dalsze poprowadzenie historii Mirandy był zły. Na koniec „Seksu w wielkim mieście” widzieliśmy, jak godzi się ze swoją rolą żony i matki z Brooklynu, ale widzieliśmy też, że było w tej zmianie coś wymuszonego, nic więc dziwnego w tym, że wraz z upływem lat problemy zaczęły wychodzić na wierzch.

Tak wygląda życie rodzinne Mirandy, ale co tam na studiach? Błyszczy na zajęciach (mówiąc o dyskryminacji matek na rynku pracy) tak jasno, że zdobywa sobie zaproszenie na kolację od profesorki. Dla mało kogo to brzmi jak nagroda, ale dla Mirandy tak, bo ona ciągle próbuje zatrzeć złe pierwsze wrażenie, ponieważ chodzi o tę samą profesorkę co wcześniej, Nyę Wallace. Mają problem z wejściem do restauracji, ponieważ Nya zarezerwowała stolik w San Francisco zamiast w Nowym Jorku. Nya twierdzi, że winić za to można hormony, które bierze, żeby zajść w ciążę, co rozpoczyna rozmowę na temat macierzyństwa i tego, jak trudno je pogodzić z innymi celami w życiu. Mowa jest o tym, że tak jak można żałować, że zrobiło się karierę zamiast założyć rodzinę, tak można żałować, że miało się dzieci i nie zrobiło kariery. Nya bierze hormony, ale wciąż ma wątpliwości, czy chce mieć dziecko – rozumiemy, że nie przypadkiem zaprosiła na kolację Mirandę, która na zajęciach wypowiedziała się na temat łączenia macierzyństwa z pracą. Zrobiła to dlatego, że chciała się wygadać przed kimś, kto ją zrozumie.

Małżeństwo kolegów gejów… rozpada się, zupełnie tak, jak chciałam. Co zaskakujące, bo nie spodziewałam się, że w taki sposób poradzą sobie ze śmiercią aktora. Znaczy tak, nagły wyjazd postaci na inny kontynent i zostawienie za sobą papierów rozwodowych brzmi jak łatwy sposób na usunięcie postaci z serialu, ale skoro umarł podczas kręcenia serii, spodziewałam się czegoś… milszego? Rozumiem podobne pozbycie się z serialu Kim Cattrall, ale Willie Garson się na nich nie obraził, tylko zmarł.

Odcinek mi się podobał. Być może dlatego, że nie byłam zmuszona do oglądania ani jednej sceny nagrywania podcastu. Ekipę podcastową widzimy tylko raz, jak gadają o spadających zasięgach. (Swoją drogą co za zaskoczenie, że temu podcastowi spadają zasięgi). Poza tym sporo żartów mnie bawiło i podobały mi się refleksje na temat nieświadomego wygłaszania krzywdzących komentarzy, pracujących matek oraz świadomości rasowej Charlotte. Krótsze łuki fabularne mnie usatysfakcjonowały (mówię o sprawie z Seemą i kolacji u Lisy), a dłuższe zainteresowały na tyle, że czekam do czwartku na następny odcinek.

Stali czytelnicy są pewnie zdziwieni, że mam do powiedzenia tyle dobrych rzeczy i woleliby, żebym trochę ponarzekała. Zapewne będą ku temu kolejne okazje, gdy wrócą sceny nagrywania podcastu, także spokojnie.

A teraz uwaga nie tylko na temat tego odcinka, ale wszystkich, jakie do tej pory widziałam. Panie jak w „Seksie w wielkim mieście” ubierają się w niebotycznie drogie, markowe ubrania, a Carrie dalej dałaby się pokroić za swe szpilki po czterysta dolarów. Mimo że sama krytykowałam kult konsumpcji i uwielbienie metek wszechobecne w serialu (do tego większość tych ciuchów mi się zwyczajnie nie podobała), myślę, że to mogła być dobra decyzja, aby w tej kwestii nic nie zmieniać, nawet jeśli w 2021 roku wygląda to po prostu śmiesznie. Oglądanie „Seksu w wielkim mieście” zawsze było trochę jak przeglądanie czasopisma modowego i za to fani serial lubili. Wprowadzenie w treść serialu krytyki świata mody, by zadowolić takich malkontentów jak ja, wymagałoby zniszczenia fantazji i podkopania fundamentów sukcesu serialu.

Czy to kontrowersyjna opinia? Dajcie znać w komentarzach.

***

S01E05 – Tragically Hip

Carrie ma problem z bólem pleców. Myśli, że jest spowodowany starzeniem się, ale okazuje się, że przyczyną bólu jest wrodzona wada biodra i problemowi można zaradzić operacją, którą przejdzie już w tym odcinku. To Stany, więc pewnie leczenie kosztuje kupę hajsu, ale twórcom w końcu raz na zawsze udało się uzasadnić, skąd Carrie ma pieniądze, czyniąc ją wdową po milionerze, więc nie ma sprawy.

Miranda dostaje pocztą paczkę z zakupami i znajduje w niej książkę o wychodzeniu z alkoholizmu. Jest przekonana, że to Charlotte ją jej sprezentowała, czym jest urażona, a kto kupił ją naprawdę? Czytajcie dalej, aby się dowiedzieć (o ile nie widzieliście odcinka, wtedy już wiecie).

Dziecko Charlotte jest niebinarne i zmienia imię na Rock, o czym daje światu znać za pośrednictwem rapu na TikToku. W szkole wszyscy wiedzą, nawet matki z komitetu rodzicielskiego, ostatni dowiadują się Charlotte i Harry. Są zdziwieni, że Rock nie powidziału* im wcześniej. A ja nie jestem. Jak się jest konserwatywnym rodzicem, trzeba się liczyć z faktem, że będzie się ostatnią osobą, z którą dziecko będzie chciało rozmawiać o swojej transpłciowości.

Charlotte i Harry zaczynają od wyparcia. Twierdzą, że to tylko faza, że ich dziecko tak naprawdę nie jest niebinarne, tylko jest chłopczycą, że ma dwanaście lat i nie może wiedzieć, jakiej jest płci, że robi to dla uwagi albo żeby ich zirytować. Mamy całą galerię typowych reakcji rodziców, którzy starają się zaklinać rzeczywistość. Większość widzów na pewno zareagowałaby podobnie (a nawet gorzej, szczerze mówiąc), więc pokazanie zachowania, w którym łatwo można odnaleźć siebie samego, uważam za dobry punkt wyjścia i dużo lepsze rozwiązanie niż przedstawienie rodziców jako od razu wszystko rozumiejących i akceptujących, zwłaszcza że chodzi o Charlotte.

Po operacji Carrie jest na mocnych lekach, na których nie do końca ogarnia, co się dzieje i co mówi. W takim stanie zdalnie nagrywa podcast i wiecie co, może i dobrze. Naćpanie prowadzących może tylko pomóc tym nagraniom. Pod wpływem leków opowiada znaną widzom „Seksu w wielkim mieście” historię o Samancie wyciągającej diafragmę z jej waginy. Che jest bardzo zadowolonu z wyznania, ponieważ w końcu Carrie opowiada ze szczegółami o swoich genitaliach, a zawsze o tym marzyłu dla podcastu. Carrie jest z siebie dumna, ale tylko do czasu, gdy Charlotte uświadamia jej, że wspomniała Samanthę po imieniu.

Gdy Che zjawia się w domu Carrie z flaszką tequili, żeby upić Carrie na kolejne nagranie, bo na trzeźwo nie opowiada wystarczająco dużo o swojej waginie, wartę przy dochodzącej do siebie podcasterce pełni Miranda. Tequilę w końcu piją Che i Miranda w kuchni, zapominając o Carrie. Gadają, śmieją się, palą zioło, w końcu znów budzi się między nimi erotyczne napięcie i dochodzi do palcówki na blacie.

Carrie zostaje obudzona odgłosami z kuchni. Potrzebuje się wysikać, ale obok nie ma nikogo, kto pomógłby się jej dostać do łazienki, bo tę funkcję miała sprawować Miranda, która nie może pomóc, bo przeżywa najlepszy orgazm swojego życia. Carrie próbuje sikać do butelki, ale w końcu rozlewa mocz na prześcieradło.

Carrie leży obolała w brudnym łóżku, ale to nie ona sięga dna swego łuku fabularnego, lecz Miranda. Miranda od dawna przechodziła trudny okres, a od problemów uciekała w używki i zdradę małżeńską, co doprowadziło do tego, że zawaliła i nie była w stanie wywiązać się z odpowiedzialności, którą na siebie wzięła. W tym momencie Carrie zaczyna zgadzać się z Charlotte, która wcześniej dzieliła się obserwacją co do problemu alkoholowego Mirandy, i z pełną powagą wyjaśnia przyjaciółce starającej się obrócić sytuację w żart, że sprawa jest poważna. Miranda przyznaje, że od lat nienawidzi swojego życia, że pije za dużo i że nie chce przestać się spotykać z Che, bo z nikim się nie czuła jak z nu.

Carrie kontaktuje się z Samanthą przez SMS-y i pyta, czy jej nie przeszkadza, co opowiedziała w podcaście. Jak można się było spodziewać, jest dumna ze wspomnienia tamtego zdarzenia. Gdy jednak Carrie pisze, że za nią tęskni, ta przestaje odpowiadać.

Miranda słucha podcastu Carrie, robiąc sobie drinka. Przegląda swoją historię zakupów i dowiadujemy się, że to ona sama kupiła książkę, ale nie pamiętała, bo była pod wpływem. W tym momencie dociera do niej, że naprawdę ma problem. Wylewa do zlewu cały alkohol w domu. Podejrzewam, że tak silna wola nie utrzyma się do końca serii i pewnie dłużej będzie się zmagała z rzuceniem picia.

Bliżej końca odcinka widzimy, że Charlotte postanawia zaufać Rock i otwiera się na możliwość, że to może nie być faza. Carrie nieprawdopodobnie trafnie przywołuje cytat z Szekspira „a rose by any other name would smell as sweet” i na tym kończy się wątek Rock w tym odcinku.

Dowiadujemy się jeszcze, że Carrie przeszła rehabilitację prowadzoną przez przystojnego faceta, który tak jej się spodobał, że dopłaciła, by to był właśnie on, chociaż ubezpieczenie obejmowało innego rehabilitanta. Carrie dobrzeje fizycznie, ale jednocześnie wychodzi z żałoby, a przynajmniej tak to rozumiem.

Odcinek mi się podobał, mimo że była w nim (krótka) scena nagrywania podcastu. To już imponujące.

Charlotte kochająca swoje dziecko, ale zmuszona do przepracowania uprzedzeń, aby w pełni je zaakceptować, to był dobry pomysł. Wiemy, że Charlotte i Harry błądzą, starając się udowodnić sobie, że ich dziecko nie jest trans, ale mam dla nich współczucie, nawet jeśli ponoszą naturalne konsekwencje przyjętego modelu wychowawczego, mierząc się z faktem, że wszyscy dookoła zdążyli zaakceptować fakt zmiany imienia Rock, zanim oni w ogóle o nim usłyszeli. Gdyby zareagowali agresją, nie miałabym tego współczucia, ale wygląda na to, że kochają Rock bardziej niż przekonania, w których się wychowali, więc nie jest mi trudno okazać zrozumienie.

Carrie i Miranda miały świetną scenę kłótni, w której skumulowało się kilka spraw z tego i poprzednich odcinków, a nawet z poprzedniego serialu, i naprawdę dobrze się ją oglądało. Dobrze, ale nie bez dyskomfortu, bo poruszone zostały naprawdę trudne tematy, i nie mówię tu tylko o alkoholizmie czy zdradzie małżeńskiej, ale również o poczuciu niespełnienia życiowego i żałowaniu wyborów, które podjęło się dekady wcześniej. Mam wrażenie, że serial tymi trudnymi scenami przeprasza nas za wtłoczenie na koniec szóstej serii „Seksu w wielkim mieście” Mirandy w ramy życia rodzinnego, którego bohaterka nie pragnęła, pokazując nieszczęście, jakie przyniosło postaci poddanie się presji społecznej. W tym wszystkim szkoda również Steve’a, ale o tym może serial nam coś powie w kolejnych odcinkach.

Czekam na wasze opinie i (czego się nie spodziewałam na początku serii) kolejne odcinki.

 

*Pisałam, że w polskim tłumaczeniu dla Che używany jest rodzaj żeński, ale ja decyduję się na dukaizmy, bo uważam, że to lepsze rozwiązanie w przypadku postaci używającej zaimków they/them. W dalszych odcinkach rodzaj żeński pojawia się wymiennie z męskim. Do tego rozwiązania nie mam zastrzeżeń, jednak myślę, że dzięki zastosowaniu dukaizmów w pisanym tekście trudniej pomylić postaci, dlatego zostanę przy nich i będę je stosować również dla Rock, którenu sytuacja językowa jest taka sama.

***

S01E06 – Diwali

Carrie szuka nowego mieszkania. Żadne jej się nie podoba, ale po odwiedzeniu kilkudziesięciu w końcu się decyduje na zakup, bo dochodzi do wniosku, że to ona, a nie mieszkanie, jest problemem. Stara się przekonać do nowego miejsca, użyta zostaje metafora randkowania i aranżowanych małżeństw. Koniec końców zmuszanie się do pokochania nowego lokum jednak nie wypali i Carrie wróci do poszukiwań, ale zanim to się stanie, będziemy współczuć wdowie po milionerze zmagającej się z trudami życia, jej mieszkanie na szczycie wieżowca ma bowiem zbyt ogromne okna, przez co ciągle musi chodzić klimatyzacja, a na serwis, który pomoże jej w zidentyfikowaniu niechcącego przestać pikać urządzenia, będzie musiała czekać aż do rana.

Ważniejsze dla wątku Carrie będzie w tym odcinku radzenie sobie ze stratą Biga. Było już całkiem nieźle, ale rany otwierają się na nowo, gdy podczas przeprowadzki otwiera pudło z winylami męża i wspomnienia wracają.

Rock chce zmienić dekoracje w pokoju, bo wszystko jest różowe i dziewczyńskie. Lily zgadza się na zmianę wystroju ich wspólnego pokoju, ponieważ wstydzi się, gdy znajomi widzą kolekcję lalek w strojach niewłaściwie reprezentujących różne kultury. Okej, ja oczywiście pochodzę z polskiej prowincji, a nie z nowojorskich elit, ale wciąż wydaje mi się, że „I tak po prostu…” przesadza w swoim wyobrażeniu na temat świadomości społecznej młodego pokolenia oraz tego, jak bardzo pali się do krytykowania każdego przejawu niewrażliwości kulturowej, rasowej czy dotyczącej płci i seksualności. Wydaje mi się to być wizją wywiedzioną w większej mierze z mediów społecznościowych niż z prawdziwego życia, do tego wizją przefiltrowaną przez posty i artykuły skierowane do boomerów, a nie pochodzącą wprost z obserwacji młodzieży. Jest to też przejaw lenistwa, bo zwyczajnie łatwiej jest przypisać całemu pokoleniu jeden zespół poglądów niż zastanawiać się nad niuansami

Nie pamiętam ani jednej młodszej osoby, która w jakiś sposób nie dałaby starszej osobie znać, że jest bardziej postępowa od niej. Studenci z zajęć Mirandy mieli za złe bohaterce, że zakładała, jakie mają zaimki, i nabijali się z jej wpadki, gdy zdziwiła się, że profesorka ma dredy. Rock ignoruje pragnienia rodziców względem jenu ekspresji płciowej. Lily w mig rozumie i wpiera tranzycję Rock, gdy rodzice dopiero zaczynają ją akceptować, a jej znajomi są zażenowani kupionymi przez Charlotte lalkami w niepoprawnych strojach. Che robi niewiele ponad wyjaśnianie wszystkim dookoła, czym jest niebinarność. Luisa (dziewczyna Brady’ego) przy jakiejś okazji poza kamerą wyjaśniała Mirandzie, dlaczego nie powinno się używać słowa „tomboy”, a Brady… głośno uprawia seks z Luisą, gdy za ścianą są jego rodzice.

Teraz chciałabym przejść do mojej kolejnej refleksji nad konfliktem pokoleń w „I tak po prostu…” i wyjaśnić, dlaczego odnoszę wrażenie, że serial uważa fakt głośnego uprawiania seksu, gdy za ścianą są rodzice, za czyn postępowy i wpisujący się w zespół poglądów przypisany przez serial wszystkim milenialsom i młodszym. Otóż jako że „Seks w wielkim mieście” rewolucyjny był raczej w samym fakcie pokazywania seksu niż tego, co o nim mówił, bo gadał głupoty, może twórcom naprawdę zdaje się, że mówienie jeszcze bardziej publicznie i jeszcze bardziej otwarcie o seksie to jest postęp. Spójrzmy na podcast Carrie, bohaterka nieustannie zachęcana jest przez Che, by obrazowo i szczegółowo opowiadała o swoich przeżyciach seksualnych, w pierwszym odcinku nawet powiedziane było, że musi tak robić, żeby młodociana publiczność nie uznała jej za nudną mężatkę. Poziom opisowości zwierzeń na temat seksu z felietonów Carrie nie jest wystarczający w dzisiejszych czasach, teraz trzeba opowiadać o swoich doświadczeniach związanych z publiczną masturbacją (i w ogóle mieć takie doświadczenia). Może oni myślą, że nowe pokolenie uważa ich serial za obyczajowo konserwatywny, bo według nich dla młodych ludzi standardem jest publiczna masturbacja i zmuszanie rodziców do wysłuchiwania swoich orgazmicznych jęków? Na zarzuty milenialsów o queerfobię i rasizm odpowiedziano, dodając nowe postaci do obsady, może to jest odpowiedź na zarzut o konserwatywne spojrzenie na seksualność? Dajcie mi znać w komentarzach, jeśli uważacie, że za daleko odleciałam z tą interpretacją.

Seema nie ma z kim iść na rodzinne obchody Diwali, a potrzebuje wsparcia, ponieważ wie, że będzie się musiała zmierzyć z napastliwymi pytaniami na temat jej stanu cywilnego, dlatego zaprasza Carrie. W scenie kupowania sari zostajemy zmuszeni do wysłuchania bardzo złej linii dialogowej. Gdy Carrie wyraża wątpliwość, czy może założyć sari, Seema odpowiada słowami: „That’s not cultural appropriation, that’s cultural appreciation”. Nawet ignorując fakt, że te słowa korespondują z poprzednią sceną („cultural appropriation” padło w kontekście lalek dzieci Charlotte), a nie ze słowami Carrie w tej scenie, to w ogóle nie brzmią jak coś, co powiedziałaby normalna osoba w normalnej rozmowie, brzmią jak post na świętej pamięci Tumblrze. Niektórzy twierdzą, że wadą „I tak po prostu…” jest poprawność polityczna. Moim zdaniem te osoby mylą robienie czegoś w ogóle z robieniem tego źle. Problemem nie jest chęć pokazania innych kultur z szacunkiem, problemem jest robienie tego przez pisanie dialogów, które brzmią jak slogany.

Kolega gej Charlotte zabiera ze sobą Carrie na konsultacje dotyczące liftingu twarzy. Lekarz stwierdza, że lifting nie jest potrzebny. Carrie wykorzystuje okazję i prosi o porady dla siebie. Lekarz pokazuje jej, jak może ją odmłodzić o piętnaście lat. Carrie zaczyna się zastanawiać nad ofertą.

W tej scenie wzmiankowana jest też dwudziestodwuletnia asystentka lekarza, która do niczego się nie nadaje, a do tego t r i g g e r u j ą ją igły, ale nie można jej zwolnić, bo groziłoby to pozwem. To jest naprawdę niesamowite, jak ten serial przeplata sceny pisane cytatami z Tumblra ze scenami przepisanymi z boomerskich memów. Może chcieli w ten sposób dogodzić wszystkim, ale mnie tam się ani jedne, ani drugie nie podobają. Zarówno gdy serial sili się na dotrzymywanie kroku społecznemu dyskursowi, jak i wtedy gdy próbuje się z niego ponabijać, wychodzi dokładnie tak samo żenująco. Nieporównanie lepiej wypadają sceny skupiające się na emocjach postaci i po prostu historii, którą serial opowiada.

Teraz przechodzimy do sceny spotkania trójki przyjaciółek w parku, w której dzieje się tyle, że potrzebny jest plan w punktach.

1. Miranda jest wściekła na lekarza, bo według niej przez niego Carrie ma kompleksy. Mówi też o tym, jak społeczeństwo wmawia kobietom, że nie mogą się starzeć. Charlotte nie zgadza się z podejściem Mirandy i mówi, że nie ma nic złego w zabiegach chirurgii estetycznej i że nie powinna oceniać kobiet, które z nich korzystają. Miranda oceniała lekarza, a nie klientki, ale okej.

2. Wszystkie panie piją bezalkoholowe drinki. Miranda zwierza się, że zastąpiła nieustanne picie nieustanną masturbacją.

3. Mówi również, że podczas masturbacji myśli o Che. Charlotte reaguje na to z pełnym zrozumieniem, ponieważ i ona miała fantazje o Che. Miała sen, w którym uprawiali seks na łodzi. Carrie jest zdziwiona, ale ja zawsze wiedziałam, że Charlotte jest bi. Odsyłam do wpisu na temat S01E08.

4. Miranda mówi Charlotte, że uprawiała seks z Che. Charlotte jest oburzona i jest oburzona faktem, że Carrie nie jest bardziej oburzona niż jest (Carrie po prostu miała już czas na uspokojenie swojego oburzenia).

5. Miranda wypowiada słowa: „It is not an affair! It was a finger”.

6. Carrie żałuje, że piją bezalkoholowe drinki (co jest bardzo nie fair w stosunku do Mirandy, nawet jeśli jest na nią zła).

7. Carrie stwierdza, że romans Mirandy jest niczym w obliczu śmierci Biga.

8. Charlotte pyta Mirandę, czy jest teraz lesbijką.

9. Miranda mówi, że nie jest pewna. Zwraca Charlotte uwagę na fakt, że ona również fantazjowała o Che. Ktoś naprawdę powinien dobrze wytłumaczyć tym kobietom, czym jest biseksualność, bo ewidentnie od lat dziewięćdziesiątych mają problem z przyswojeniem tego konceptu.

10. Charlotte mówi, że to nie to samo, bo to był tylko sen o seksie na łodzi, nic poważnego.

11. Miranda mówi, że to nie jest tak, że można być tylko hetero albo homo, bo Che jest niebinarnu. Słowo „biseksualność” wciąż nie pada.

12. Charlotte mówi: „Use whatever words you want, but you spent your whole life with men. You’re married to a man, and now you’re suddenly having non-binary sex”. Charlotte w oczywisty sposób ma podwójne standardy. W jednym z poprzednich odcinków broniła zdrady w wykonaniu Carrie, ale Carrie zdradzała z facetem, nie osobą niebinarną. Jest jasne, że nie ma nawet w ćwierci tak dużego problemu z samą zdradą, jak z faktem, że Miranda może nie być hetero. W tym momencie jestem również skora spekulować, że chodzi o zwykłą zazdrość, bo może to Charlotte chciała zdradzać męża z Che, ale Miranda zaklepała pierwsza.

13. Miranda mówi, że dzięki Che znów czuje, że żyje.

14. Charlotte wypowiada pełne oceny słowa: „You are not proggresive enough for this”, a ja zbieram szczękę z podłogi. Nie wiem, co uderzyło mnie mocniej, Charlotte zarzucająca komukolwiek niewystarczającą progresywność czy pogląd, że seks z osobą niebinarną jest czynem progresywnym.

15. Miranda też już wysiada, po usłyszeniu tych słów chce odejść w cholerę.

16. Charlotte stwierdza, że Miranda ma kryzys wieku średniego, jej zdaniem powinna była pofarbować włosy i tyle. Tak, Charlotte, na pewno pofarbowanie włosów sprawiłoby, że Miranda nie żałowałaby ostatnich kilkunastu lat swojego życia.

17. Carrie idzie za Mirandą i mówi jej, że może się nie zgadzać, ale nie może odejść, bo już straciły Samanthę (i Biga). Proponowałabym nie obrażać bliskiej przyjaciółki na tle jej tożsamości seksualnej, to może będzie chciała z wami rozmawiać z własnej woli i nie będzie w niej trzeba wzbudzać poczucia winy, jednocześnie narzucając obowiązek znoszenia queerfobii.

18. Charlotte przeprasza i mówi, że chce zrozumieć Mirandę. Następnie pyta: „What is wrong with people just staying who they were?” I wiemy, że nie chodzi tylko o Mirandę, jest zła również na fakt, że jej dziecko okazało się transpłciowe. Charlotte, moja droga, ty nie chcesz, żeby ludzie się nie zmieniali. Ty chcesz, żeby dla twojego komfortu udawali ludzi, za których ich masz, ale którymi nigdy nie byli.

19. Carrie stwierdza, że nie każdy ma luksus pozostania tym, kim był, i scena nareszcie się kończy.

Na obchodach Diwali okazuje się, że Seema ma zmyślonego chłopaka, Carrie ją kryje. I tylko tyle widzimy tytułowego Diwali, dosłownie za moment przenosimy się do taksówki, gdzie Carrie mówi Seemie, że mieszkanie jej się nie podoba. Seema stwierdza, że jak się nie podoba, to trzeba szukać dalej (tak jak ona szuka właściwego faceta i nie godzi się na takiego, do którego musiałaby się przekonywać).

Carrie dochodzi do wniosku, że ostatnie piętnaście lat było super (więc nie będzie się operować) i zaczyna sama słuchać winyli Biga, nie uciekając od myśli o nim. W końcowej scenie widzimy też, że Charlotte pomaga w zmianie dekoracji w pokoju dzieci, a Miranda umawia się na spotkanie z Che. Dziwne, że robi to dopiero teraz, sporo czasu minęło od seksu, Carrie zdążyła zacząć i skończyć rehabilitację.

Gdzieś w tle przewijał się wątek profesorki Mirandy, która bała się, jak jej mąż zareaguje, gdy mu powie, że nie chce więcej próbować z in vitro, ale okazało się, że nie miał z tym problemu.

Odcinek podobał mi się mniej niż poprzednie. Jak widać nie tylko nieudane próby komediowe ciągną serial w dół, ale także nieudane próby wpisania się we współczesny dyskurs na temat… czegokolwiek. U Carrie nie wydarzyło się zbyt dużo, wróciła do punktu wyjścia. Na początku radziła sobie nieźle ze stratą, potem sytuacja się pogorszyła, a na koniec znowu było w porządku. Nie mam z tym jednak większego problemu, czaję, że chciano pokazać żałobę jako proces, podczas którego człowiek nie tylko idzie do przodu, ale też czasem się cofa. Myślę jednak, że w takim przypadku można była zrobić coś ciekawszego z postacią Seemy, która jednak również jest na koniec odcinka tam, gdzie zaczynała. Okej, pokazano nam jej rodzinę, ale nie dowiedzieliśmy się niczego nowego, zachowywała się dokładnie tak, jak się spodziewałam po wypowiedziach Seemy.

Coś nowego wydarzyło się za to u Mirandy, bo podjęła ostateczną decyzję, że nie skończy na jednorazowym seksie, a rozpocznie prawdziwy romans. Rozumiem, że jest nieszczęśliwa i chce od życia więcej… ale Steve’a wciąż mi żal. On sam zdradził Mirandę w filmie, to fakt, ale mimo to jest mi go szkoda, zwłaszcza że teraz nie mówimy o błędzie, którego od razu się żałuje, ale całkowitym rozpadzie związku.

Charlotte zmieniła się w element komediowy.

Ode mnie to tyle. Teraz czekam na wasze przemyślenia.

***

S01E07 – Sex and the Widow

Mijają miesiące, Carrie pisze książkę o swojej żałobie. Jej redaktorka jest zachwycona materiałem, proponuje jednak, żeby dodała epilog, który da czytelnikom trochę nadziei. W epilogu Carrie miałaby opisać swoją pierwszą randkę po śmierci męża. Tekst ma być krótki, choćby pół strony, jednak nikomu nie przychodzi do głowy, że randka mogłaby być zmyślona. Nie, wszystko musi być uczciwie, Carrie musi się najpierw z kimś umówić, a dopiero potem dopisać zakończenie książki.

Do tego gdyby zmyśliła randkę, nie miałaby co robić w tym odcinku.

Carrie zastanawia się, czy w ogóle powinna dzielić się ze światem taką smutną historią, ale słyszy, że ludzie od Klubu Książki Oprah zainteresowali się pozycją, gdy usłyszeli o epilogu, więc decyduje, że pójdzie na randkę i opublikuje książkę z epilogiem napisanym według pomysłu redaktorki.

Lisa i Charlotte razem trenują grę w tenisa. Harry proponuje, żeby zaczęli grać mieszanymi duetami jako małżeństwa (bo czasem ćwiczą też z żoną jakiegoś kolesia, z którym Harry chce nawiązać bliższą więź). Podczas gry Harry poucza Charlotte, że powinna wybiegać do piłki, gdy jednak Charlotte robi właśnie to, przypadkiem tratuje męża, po czym nie przeprasza. Harry upada na ziemię, a Charlotte zdobywa punkt.

Ta scena rozpoczyna dwie feministyczne dyskusje. Pierwsza dotyczy mansplainingu: Charlotte wie, jak grać w tenisa, i nie potrzebuje lekcji za każdym razem, gdy akurat popełni błąd na korcie. Takie komentarze są irytujące i zgodziłam się z Charlotte, gdy zwróciła na nie uwagę Harry’emu. (Sama nie użyłabym w tym przypadku słowa mansplaining, ale niech jej tam będzie, na pewno było to protekcjonalne traktowanie motywowane seksizmem). Druga sprawa dotyczy przeprosin.

Harry’emu jest smutno, że Charlotte go nie przeprosiła, a Charlotte broni swej decyzji jak niepodległości. Mówi, że od kobiet ciągle wymaga się przepraszania, a nie musi tego robić tylko wtedy, gdy uprawia sport, dlatego nie będzie przepraszać za to, że go przewróciła.

Harry do końca odcinka nie odpuści i będzie się domagał tych głupich przeprosin, a Charlotte do końca odcinka będzie przepraszać wszystkich za wszystko, tylko nie Harry’ego za potrącenie go. Powiedziałabym, że Charlotte kontynuuje swoją komiczną rolę uprzywilejowanej i oderwanej od rzeczywistości kobiety, której próby zrozumienia bieżących problemów społecznych wyglądają właśnie tak, ale mam wrażenie, że serial chce, żebyśmy to wzięli bardziej na serio niż bieganie po Manhattanie w poszukiwaniu czarnej koleżanki, a mi po prostu trudno jest traktować poważnie feministyczny bastion postawiony w wojnie o prawo do niemówienia „przepraszam” po tym, jak się kogoś przewróciło. Oczywiście, że takie małe rzeczy mają czasami dużo głębsze podłoże, i że Harry naprawdę powinien dać sobie spokój, ale za każdym razem, gdy temat wracał, tylko przewracałam oczami.

Miranda i Steve spotykają na zakupach Nyę i jej męża. Nya z mężem wypadają na uroczą, kochającą się parę, a Miranda i Steve na skłócone stare małżeństwo. Widać, że Miranda zazdrości profesorce udanego związku. W poprzednim odcinku Miranda wysłała wiadomość Che. Minęły trzy miesiące i wciąż nie odpisału, więc Mirandzie źle się układa w dwóch relacjach naraz. Gdy opowiada Carrie o swoim martwym pożyciu seksualnym, Carrie mówi, że to Big nie żyje, ona ma męża wciąż żywego i może da się jeszcze na nowo obudzić pasję. Jak zabiera się za to Miranda? Próbuje odtworzyć ze Stevem swój kuchenny seks z Che.

Scena jest zupełnie tragiczna. Steve jest nieświadomy, że bierze udział w roleplayu, i naprawdę się stara, ale nie wychodzi mu, bo okoliczności są niesprzyjające (dzwoni telefon, zaraz może wrócić Brady), a do tego, no, nie jest Che, a to z Che Miranda tak naprawdę chciała uprawiać seks, nie z nim.

Mąż profesorki przypadkowo dowiaduje się, że Nya ma miesiączkę, a więc znowu nie udało się spłodzić dziecka, gdy system głośnomówiący w samochodzie przypadkowo odczytuje wiadomość od Mirandy. Nya chciała powiedzieć mu później. Tak się zestresowała sytuacją, że o mały włos nie przejechała na czerwonym świetle, gdy na przejściu było dwóch facetów z dzieckiem. Jeden z nich jest absolutnie oburzony, zaczyna krzyczeć i bić w szybę samochodu. To CHYBA ma być scena pokazująca zachowanie typowej białej Karen (płci męskiej w tym przypadku) wściekającej się na czarną osobę nieproporcjonalnie do jej przewinienia, tylko że… prowadzenie samochodu bez patrzenia na drogę jest naprawdę okropne i mogę zrozumieć emocje miotające rodzicem, który przed chwilą mógł stracić dziecko w wypadku samochodowym.

Zachowanie Karen to było wtedy, gdy babka wezwała policję, bo facet kazał jej wziąć psa w parku na smycz. W tej scenie nie widzimy interpretowania zupełnie normalnego zachowania czarnej osoby jako ataku, ale karykaturalnie wyolbrzymioną reakcję na stworzoną przez kogoś realnie niebezpieczną sytuację. Jestem przekonana, że dało się pokazać codzienne doświadczenie rasizmu bez zmuszania mnie do sympatyzowania z nieodpowiedzialnymi kierowcami.

Seema zakłada Carrie profil na portalu randkowym. Carrie umawia się z Peterem, nauczycielem, którego żona niedawno umarła, a więc dzielącym z nią doświadczenie starty małżonka. Na randce bawią się dobrze i piją dużo alkoholu, co prowadzi do tego, że spotkanie kończy się wspólnym rzyganiem na ulicę.

Carrie uznaje wydarzenie za najgorszą randkę w historii świata. Gdy wszyscy bohaterowie spotykają się na beneficie w szkole dzieci Charlotte, kolega gej Charlotte twierdzi, że miał gorszą, bo kiedyś się na randce zesrał, ale Carrie mówi, że nie, nie miał, bo jej mąż nie żyje.

Wdowiec, z którym spotkała się Carrie, to nauczyciel matematyki. Zgadnijcie, w której szkole pracuje. Dobrze zgadliście. Teraz oglądamy Carrie kryjącą się po kątach przed typem, z którym wspólnie rzygała, oraz Charlotte i Harry’ego kłócących się o głupie przeprosiny. Przypomina mi to fabuły seriali o licealistach, więc czuję się, jakbym oglądała oryginalny „Seks w wielkim mieście”.

W ogóle to może uznacie, że wychowałam się w stodole (i będziecie mieć trochę racji, sporo dzieciństwa spędziłam w stodole), ale mi to rzyganie wcale nie wydaje się powodem do robienia wielkiej afery. Gdyby jedno z nich się porzygało, byłaby to bardziej wstydliwa sytuacja, ale takie wspólne rzyganie brzmi bardziej zabawnie niż żenująco, spodziewałam się, że to ich zbliży.

Sprawa rozwija się tak, że gdy licytowane jest spotkanie z Carrie i wszystko idzie źle (bo z opisu brzmi trochę jak oferta seksualna, oszczędzę wam szczegółów), a udział w licytacji bierze tylko Charlotte ratująca przyjaciółkę przed upokorzeniem, ponad tysiąc dolarów daje ten właśnie wdowiec-nauczyciel.

Na beneficie pojawia się też Che, robi występ komediowy. Carrie dziwi się, że dla Mirandy to taka duża sprawa, ale wiemy, że dla Carrie duże są tylko jej własne sprawy, a zwłaszcza śmierć Biga, o której przypomina wszystkim w tak przypadkowych sytuacjach, że osiąga efekt komiczny.

Na beneficie Che znajduje sporo fanek. Jedna z matek widziała jenu stand-up (ten nagrywany kilka odcinków temu) dziesięć razy, aż mąż jej pytał, czy wszystko w porządku. Miranda została uwiedziona, Charlotte fantazjowała o seksie na łodzi, matki na beneficie nie mogą od nu oczu oderwać, czy w tym serialu wszystkie kobiety po pięćdziesiątce lecą na Che?

Miranda w końcu pyta o wiadomość, na którą Che nigdy nie odpisału. Okazało się, że nawet jej nie zobaczyłu, bo paliłu tyle zioła i miału tyle innych wiadomości. Ale Che żałuje, że Miranda nie napisała drugi raz, bo to nie tak, że nie chce się z nią spotykać. Lądują razem w łóżku, gdzie podczas zbliżenia Miranda wyznaje, że zakochała się w Che.

Carrie mówi Peterowi, że wcale nie jest zobowiązany z nią nigdzie iść, jeśli nie chce, ale on chce. Gdy Carrie wraca do domu, siada do komputera i pisze epilog, bo w końcu znalazła w sobie trochę nadziei.

Nieszczególnie mi się podobał ten odcinek. Zastanawiam się, czy bliżej finału poziom się trochę podniesie, czy będzie tylko gorzej. Naprawdę trudno ocenić, bo cały serial jest taką doprawioną słabym humorem mieszaniną dobrych pomysłów (lepiej lub gorzej wprowadzonych w życie) i jakichś zupełnie nietrafionych obserwacji, że wydarzyć się w nim może wszystko.

Jeśli chodzi o Carrie, to chciałam pogratulować wszystkim, którzy w komentarzach pod poprzednimi postami przewidzieli, że serial na nowo skupi się na jej życiu randkowym. Zobaczymy, czy Peter zostanie z nami na dłużej.

Obserwowanie poczynań Mirandy było wręcz bolesne, ale jestem ciekawa, jak to się potoczy dalej. Na ten moment najlepszym wyjściem najpewniej byłby rozwód, ona mogłaby spokojnie eksplorować swoją seksualność, on nie byłby oszukiwany.

Wątek Charlotte wycięłabym w montażu.

Wstawiałam o tym posta z linkiem do artykułu na stronę, ale ten tekst trafi później na bloga, więc chcę również tutaj napisać, że gdy serial w poprzednim odcinku tak się chwalił, że szanuje hinduską kulturę, pomylił sari z lehengą, a samych Hindusów przedstawił w stereotypowy sposób. W sumie coś podobnego zrobił z postacią Che, którenu włożył w usta cały wykład o tym, jak wygląda zła reprezentacja osób niebinarnych, nie zwracając widać uwagi na fakt, że Che również nie jest przykładem dobrej reprezentacji, bo w sumie poza tym, że jest niebinarnu, można o nu powiedzieć tyle, że pali zioło i opowiada mało śmieszne żarty (i jest w typie pań po pięćdziesiątce).

Jeszcze w kwestii reprezentacji: w tym odcinku widzimy redaktorkę Carrie, która nosi rozmiar większy niż L, co uświadomiło mi, że wszystkie kobiety na ekranie, nawet statystki, zdają się nosić maksymalnie M.

Ja już kończę, teraz wasza kolej. Czekam na komentarze.

***

S01E08 – Bewitched, Bothered, and Bewildered

Che przemawia na jakimś wydarzeniu LGBT+ i mówi o tym, że queerowość to nie coś, z czym ludzie powinni się ukrywać. W trakcie mowy Miranda stara się ukryć, bo wypatruje w tłumie Brady’ego z dziewczyną.

Che oczywiście zauważa dziwne zachowanie Mirandy i pyta ją, co się stało. Okazuje się, że Che zakładału, że Miranda jest w otwartym małżeństwie. Gdy poznaje prawdę, kończy romans, bo nie jest zainteresowanu oszukiwaniem kogokolwiek i braniem udziału w zdradzie.

Później dowiadujemy się, że Che odwzajemnię miłość Mirandy. Ostrzega, że nie da Mirandzie tradycyjnego związku (kiedyś zupełnie w tle w podcaście powiedziału, że jest poliamorycznu, pewnie właśnie o to chodzi), Miranda jeszcze bardziej się zapala na tę myśl (podejrzewam, że myśli o queerowości, nie poliamorii, i to nie będzie koniec jej rozterek, ale jeszcze zobaczymy w następnych odcinkach) i postanawia rozwieść się z mężem.

Carrie mieszka w swoim starym mieszkaniu pozastawianym wieszakami z jej ogromną kolekcją ubrań. Seema i Lily uwielbiają ją odwiedzać, bo też lubią markowe ciuchy. Sceny grzebania w kreacjach z poprzedniego serialu pewnie dostarczają rozrywki fanom, którzy cenili jego modowy aspekt „Seksu w wielkim mieście”, ja jednak czuję lekkie zażenowanie, gdy widzę dorosłe kobiety mówiące o bójce na noże na wyprzedaży jakby to było coś normalnego.

Carrie i Seema zaczynają rozmawiać o młodej sąsiadce Carrie, Lisette, która zawsze wygląda świetnie, ciągle imprezuje i randkuje z seksowymi facetami. Zastanawiają się, skąd taka młoda kobieta ma pieniądze na czynsz w takiej dzielnicy (Seema zgaduje, że jest pracownicą seksualną rosyjskiego pochodzenia, bo w swojej pracy dużo takich widzi kupujących drogie mieszkania). Ale czy naprawdę ten serial chce, żebyśmy się zastanawiali, dlaczego młodą kobietę stać na mieszkanie w budynku Carrie? Naprawdę? Naprawdę twórcy chcą przypominać widzom o wątku finansów Carrie z oryginalnego serialu, który był po prostu po całości spieprzony? Widać tak.

Finanse nie są jednak w tej sprawie najważniejsze (Lisette okazuje się być wziętą projektantką biżuterii). Najważniejszy jest fakt, że przez dziewczynę, która wiedzie życie tak podobne do tego, które prowadziła ona, gdy była młodsza, Carrie czuje się staro. Stara się wypaść przed nią na fajną.

Nie wychodzi jej to, bo gdy chce iść spać, a Lisette i jej znajomi głośno rozmawiają, przesiadując na schodach wejściowych, nie wytrzymuje i krzyczy na nich z okna. Do tego następnego dnia, gdy Lisette przychodzi przeprosić, akurat ma maseczkę i nie wygląda tak dobrze, jak by chciała. Mówi, że to nie tak, że chciała spać (jak jakaś stara i niefajna osoba), ale że po nocach pisze i nie mogła się skupić. Zabiegi Carrie, by zaimponować młodszej kobiecie, widzę jako metatekstowy komentarz na temat starań całego „I tak po prostu…”, by przypodobać się młodszej publiczności.

A jaki problem ma Charlotte w tym odcinku? Chciała zrobić Harry’emu loda, ale nie zamknęła drzwi. Do pomieszczenia podeszła Lily i zobaczyła więcej, niż rodzice by chcieli. Co Charlotte mówi córce? Że sprawdzała, czy tata nie ma raka penisa.

Gdy opisuje sytuację przyjaciółkom, Carrie i Miranda długo nie mogą wyjść z szoku, że Charlotte wciąż obciąga Harry’emu. Przypomina mi się scena z pierwszego odcinka, gdy Carrie pytała Biga, czy się masturbuje, bo nie miała pojęcia. Mało seksu w tym mieście.

Okazuje się, że Charlotte postanowiła sobie, że wychowa dzieci w przekonaniu, że seks to coś normalnego, żeby nie czuły się z tematem tak niekomfortowo jak ona, gdy dorastała, więc teraz jest sobą zawiedziona, bo uciekła się do kłamstwa. Pomysł, by z Charlotte uczynić postać zmagającą się z własnym konserwatywnym wychowaniem, aby być dobrą matką, jest niesamowicie ciekawy i jak dla mnie w każdym odcinku Charlotte mogłaby mieć problem wychowawczy, bo wolę oglądać, jak stara się zrozumieć tożsamość płciową Rock albo szuka sposobu na rozmowę z Lily o seksie, niż jak kłóci się z Harrym o głupie przeprosiny. Ostatecznie Charlotte decyduje, że porozmawia z Lily i wyjaśni jej, że spanikowała, bo była wychowana w innym duchu.

Aby odbyć rozmowę, wychodzi z córką na obiad do restauracji. Przypadkowo widzi, że Lily wrzuciła na finsta sexy fotkę, co napawa ją przerażeniem. Carrie mówi, że wychodziła publicznie w skąpszych ciuchach w latach dziewięćdziesiątych i jakoś to Charlotte nie przeszkadzało (co nie jest trafionym argumentem, bo w latach dziewięćdziesiątych Carrie była w okolicach trzydziestki, a Lily ma piętnaście lat) i że jej córka dojrzewa, a wypróbowywanie różnych stylów ubioru to część dojrzewania (co jest dużo bardziej sensowne).

Lily nocuje u Carrie i dopiero na drugi dzień rozmawia z matką. Charlotte mówi, że ona w jej wieku nie czuła się komfortowo z pokazywaniem innym, że czuje się sexy, dlatego była zdziwiona, że Lily już w wieku piętnastu lat robi sobie sexy fotki. Okazuje się, że finsta śledzi zaledwie czternaście osób, co przynosi matce ulgę. Charlotte myśli, że skoro Lily jest na dalszym etapie rozwoju seksualnego, niż sądziła, to wie, co tak naprawdę robiła z jej ojcem, ale okazuje się, że Lily kupiła historię o raku (i zastanawiała się, czy ojcu nie grozi choroba), więc Charlotte decyduje się nie wyprowadzać jej z błędu.

Miranda mówi Steve’owi, że chce rozwodu. Nie jest szczęśliwa, gdy każdy dzień jest spokojny, ale taki sam jak poprzedni. Steve’owi taka stagnacja bardzo odpowiadała, ale do niczego nie przekonuje Mirandy, bo chce jej szczęścia. Ja chcę szczęścia Steve’a, więc życzę mu, żeby po zakończeniu małżeństwa znalazł kogoś, z kim jego tryb życia będzie naturalnie kompatybilny.

Miranda wsiada w taksówkę i jedzie na lotnisko, żeby niczym w komedii romantycznej frunąć za Che do Cleveland i powiedzieć nu, że mogą być razem. Moje przewidywanie: okaże się, że w Cleveland Che ma cztery inne partnerki. Bonusowe punkty dla mnie, jeśli one również okażą się być kobietami po pięćdziesiątce odkrywającymi swoją queerowość, bo to grono zdaje się być główną grupą demograficzną zainteresowaną Che.

Na sam koniec widzimy jeszcze, jak Carrie przypadkowo staje się świadkiem kłótliwego rozstania Lisette z chłopakiem. Wykazuje się zrozumieniem, bo przerabiała podobne historie. Lisette stwierdza, że Carrie jest fajna, misja wykonana.

I w wątku Carrie, i Charlotte, mowa o wymianie pokoleń (która zdaje się być motywem przewodnim całego serialu). Carrie pragnie udowodnić sobie, że jeszcze nie jest taka stara, uzyskując akceptację sąsiadki uosabiającej nią samą sprzed lat. Zakończenie jest słodko-gorzkie, ponieważ tak, Carrie udaje się osiągnąć cel, ale mnie samo pragnienie przypodobania się dzieciakom z sąsiedztwa wydaje się smutne.

U Charlotte sprawa wygląda inaczej, ona nie chce przedłużać swojej karty członkowskiej w klubie młodych, ale wyciągnąć naukę ze swoich wczesnych lat, żeby jej córka nie musiała przepracowywać podobnych problemów. Okazuje się, że córka żyje w świecie zupełnie innych przekazów i Charlotte trudno się z nią skomunikować, a do tego koniec końców nie jest w stanie przemóc własnego wstydu. Trudno powiedzieć, żeby historia skończyła się dobrze. Charlotte ulżyło, ponieważ okazało się, że zdjęcia widziało tylko kilka zaprzyjaźnionych osób, i bo nie musi wyjaśniać Lily, że zobaczyła rodziców podczas czynności seksualnych, ale nie wykorzystuje okazji, żeby szczerze porozmawiać z córką na temat sfery życia, która, jak widzimy, już ją interesuje. Za edukację seksualną Lily na koniec odcinka wciąż odpowiada Instagram.

Gdy jednak myślę o tym, czy Charlotte powinna była powiedzieć Lily prawdę co do zastanej przez nią sytuacji, to… sama nie wiem. Po tych wszystkich latach serial dotarł do mojej granicy konserwatyzmu. Czy lepiej byłoby uczynić seks czymś zupełnie normalnym w oczach dziecka? Może? Nie wiem. Czy rodzice mają prawo zachować swoją prywatność i nie poruszać z dzieckiem tematu własnego pożycia? Chyba tak. Czy jako dziecko wolałabym, żeby rodzice otwarcie rozmawiali ze mną o seksie? Nie mam pojęcia, gdy próbuję sobie wyobrazić taką sytuację, przed oczami mam pustkę. Wychowałam się w domu, w którym słowa „seks” nie wypowiadało się na głos.

Miałam trudność z odniesieniem się do całej sprawy z Bradym i jego dziewczyną głośno uprawiającymi seks, za ścianą mając Mirandę i Steve’a, bo coś takiego jest dla mnie po prostu niewyobrażalne, ale dopiero teraz zupełnie brakuje mi słów. I to jest tak naprawdę dobra rzecz, bo pierwszy raz zdarzyło się, że serial dał mi do przemyślenia temat odnoszący się do mojego życia. Jeśli będę miała dzieci, pewnie podobnie jak Charlotte starałabym się podejść do tematu w inny sposób niż wyniesiony z domu, ale czy bym w ogóle umiała?

Ode mnie dzisiaj tyle, teraz kolej na was. Co wy byście zrobili na miejscu Charlotte?

***

S01E09 – No Strings Attached

Był taki moment, gdy serial pozwolił mi wierzyć, że ma do powiedzenia coś ciekawego. Ostatnie kilka odcinków sprawiło, że zaczęłam w to wątpić, a w tym momencie jestem pewna, że nie ma co pokładać nadziei w finale i serial koniec końców okaże się rozczarowaniem. Dlaczego? Zapraszam do lektury.

Miranda pracowała wraz z Nyą nad stworzeniem schroniska dla kobiet, teraz prosi o pomoc w akcji remontowej Carrie i Charlotte. Charlotte planuje zabrać całą rodzinę, Carrie za to wolałyby wspomóc cel finansowo zamiast osobiście remontować budynek, ale Miranda zarzuca jej, że wtedy byłyby białaską, która tylko wypisuje czeki, zamiast coś zrobić. Nie wydaje mi się, żebym wcześniej spotkała się z takim argumentem (przynajmniej w podobnym kontekście) i osobiście powiedziałabym, że w kwestii działań prospołecznych nie tylko wolałabym pieniądze od zaangażowania bohaterek „Seksu w wielkim mieście”, co gotowa byłabym im zapłacić, żeby przestały się angażować.

Lisette daje Carrie pierścionek swojego projektu i prosi, żeby Carrie pokazała się z nim publicznie, a najlepiej wspomniała o nim na Instagramie. Mówi, że uwielbia podcast Carrie, w co nie wierzę, bo słyszałam fragmenty tego podcastu, ale hej, czego się nie robi dla reklamy. Lisette nie zobaczymy w tym odcinku więcej, ta scena była po to, żeby zwrócić naszą uwagę na fakt, że Carrie wciąż nosi obrączkę.

Wychodzi na to, że Lily będzie mieć okres w czasie imprezy basenowej w Hamptons. Charlotte widzi rozwiązanie sytuacji w zastosowaniu tamponu. Lily ma duże opory związane z użyciem tego wynalazku, ale nie ma wyjścia. Zaczyna się więc wątek nauki zakładania tamponu, jedna z najsmutniejszych prób komediowych, jaką widziałam od dawna. Sceny nie są tak agresywnie złe jak na przykład nagrywania podcastu, po prostu ze znudzeniem śledzimy usilne starania, by wykrzesać z mało zabawnej sytuacji cokolwiek śmiesznego. Wygląda to po prostu dziwacznie. Czyja matka uprawiałaby taki coaching, jakiego przykład daje Charlotte? Dlaczego dziewczyna, która ma problem z włożeniem tamponu po raz pierwszy, robi to bez uprzedniego zdjęcia długiej spódnicy? Tak wiele pytań. Najgorsza ze wszystkiego jest propozycja Charlotte, że wykona demonstrację. To w ogóle nie było konieczne, a jedynie miało nas próbować rozbawić, bo jestem przekonana, że nie nieznajomość techniki, a spięte mięśnie stały na drodze Lily.

U Charlotte mamy też… żart? Bo trudno nazwać to wątkiem. To raczej dwie sceny, które wydają się nie robić nic poza rozpychaniem czasu antenowego. Kolega gej ma przyprowadzić na kolację do domu Charlotte faceta, z którym akurat się umawia. Mówi, że jest on bardzo mądry, ale gdy tylko zjawia się w domu Charlotte i dowiaduje, że jest gościem żydowskiej rodziny, oznajmia, że Holokaust był mistyfikacją. Kolega gej Charlotte wygania go za drzwi. Koniec. Często bawią mnie żarty balansujące na granicy dobrego smaku, ale ten po prostu nie jest zabawny. Potrzebowałam chwili, żeby zrozumieć, że to w ogóle miało być śmieszne.

Odcinek celowo czy przypadkiem, nie mam pojęcia, pojawił się na platformie streamingowej w Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu, co nie spodobało się wielu widzom. Jeśli było to działanie celowe, to pewnie chodziło o świadome wywołanie oburzenia, by więcej osób mówiło o serialu. Nie uwierzę, że ktoś, kto chciał osiągnąć inny efekt, stwierdziłby, że tak, dla tego żartu warto pojechać po bandzie.

Randka Mirandy i Che zostaje zakłócona przez fanki, które proszą o selfie z Che i przy okazji wspominają swoich znajomych, którzy z nu spali. Jestem w stanie uwierzyć w taką sytuację, bo nie brak fanów, którym obcy jest koncept prawa uwielbianej osoby do życia osobistego. Miranda nazywa się dziewczyną Che, chociaż wcześniej nie ustalili, jaki jest status ich związku. Dostrzegamy, że Miranda widzi sprawy inaczej niż Che i na pełnym gazie odpala tryb „znalazłam wielką miłość z komedii romantycznej”, nie pytając uprzednio, co druga osoba o tym sądzi.

W romantycznym porywie Miranda zjawia się niezapowiedziana na progu mieszkania Che z ciastkami, z czym Che czuje się dziwnie, bo akurat byłu zajętu pisaniem. Miranda nagle orientuje się, że nie powinna była zjawiać się niezapowiedziana, i ucieka z budynku, zabierając ze sobą ciastka. Ja i Che oboje pytamy, co do kurwy się właśnie stało. Miranda zachowuje się bardzo, bardzo dziwnie. Widzowie narzekali na jej dziwaczne zachowanie w poprzednich odcinkach, ale wtedy dawało się to uzasadnić alkoholem, a przestała pić. Jeśli to mają być skutki odstawienia, to prosiłabym, żeby serial to jakoś wyraźniej zakomunikował (i swoją drogą jakoś rozwinął temat wychodzenia z alkoholizmu Mirandy, bo dostaliśmy scenę wylewania alkoholu i koniec, po problemie, a zwykle sprawa jest jednak trudniejsza).

Dochodzi między nimi do rozmowy na temat związku. Rozmowa prowadzona jest krzykami na klatce schodowej, za co sąsiedzi muszą być wdzięczni. Che nie chce być wpisywanu w schematy z komedii romantycznych bazujące na binarnych rolach płciowych. Mówi, że nie randkują, tylko po prostu się poznają. Mówi też, że nie sypia aktualnie z nikim innym. Żegnaj, moja teorio o poli-kółku Che. (Wciąż uważam, że to byłby ciekawszy obrót zdarzeń).

Carrie i Seema chcą wejść do klubu, ale muszą czekać w kolejce jak plebs. Seema mówi, że nawet na szczepionkę nie czekała, bo dzięki znajomościom zaszczepiła się przed wszystkimi innymi niczym Krystyna Janda. Carrie stara się wybłagać wejście poza kolejnością, Seema stara się przekupić bramkarza, ale to na nic, nie mogą wejść. Skandaliczne. Gdy bramkarz nie przyjmuje łapówki i mówi, że czuje się obrażony samym gestem, Seema pyta Carrie, czy właśnie została s c a n c e l o w a n a, bo to modne słówko jeszcze nie padło.

Carrie zastanawia się, czy to wypada, żeby dalej nosiła obrączkę, skoro wybiera się na randkę (z Peterem, to z nim wspólnie wymiotowała kilka odcinków temu). Decyduje się jej nie zdejmować, ale zamiast tego na ten sam palec dołożyć sporo za dużą obrączkę Biga, którą zabezpiecza plastrem, żeby nie latała. Nie rozumiem tego. To ma mieć jakąś wymowę, ale jaką?

Wiemy, że dla Carrie biżuteria ma głębokie znaczenie symboliczne (jej wisiorek z imieniem oznacza jej tożsamość, nie była w stanie nosić pierścionka zaręczynowego od Aidana na palcu serdecznym, bo to czyniło zaręczyny zbyt prawdziwymi), ale jakie znaczenie ma dołożenie drugiej obrączki? No właśnie moim zdaniem zupełnie żadne albo takie samo jak pozostawienie swojej własnej obrączki na palcu. Oczywiście serial próbuje nam powiedzieć, że w ten sposób ponownie wzięła ślub z Bigiem, ale nie kupuję tego, gdyby chodziło o to, że nie jest gotowa randkować, to po prostu zostawiłaby obrączkę. Plastrowi też serial stara się nadać znacznie, bo plastry nakleja się na rany… ale kto by sobie przyklejał plastrem do palca dobre kilka rozmiarów za dużą obrączkę? To służy tylko temu, by w jednej z następnych scen obrączka jej utknęła w kolanku umywalki, nie wierzę w żadne inne uzasadnienie.

W ogóle to Carrie nie odwołuje randki przez telefon, tylko spotyka się z Peterem na miejscu i mówi mu, że nie jest w stanie zjeść z nim kolacji, bo nie była w stanie zdjąć obrączki. Czy taki gest ma służyć pokazaniu klasy? Uważam, że tylko zmarnowała mu czas. To nie był długi związek, który zasługiwał na poważną rozmowę, umówili się na drugą randkę, tyle. Na miejscu Petera byłabym zirytowana.

Przenosimy się do remontowanego budynku. Charlotte przychodzi wraz z Lisą, która ma na sobie najdziwniejsze ubranie, jakie widziałam w tym serialu. Tak, dziwniejsze niż wszystko, co włożyła na siebie Carrie od 1998. Wyjątkowo do posta dołączam nie jeden kadr a kolaż, żebyście mogli w pełni docenić ten niesamowity kostium. Opisuję dla niewidomych: góra pochodzi ze stroju, w którym można by było kolonizować Afrykę, tylko że za pomocą kieszonek i pasm materiału jest do niej zamocowana masa przyborów do makijażu, szczotka do włosów i grzebień. Dół stanowią krótkie spodenki w tym samym jasnym kolorze. Całość dopełniają długie do połowy uda sznurowane z przodu beżowe kozaki na wysokim obcasie i ciemne okulary.

Gdy mąż Nyi widzi męża Lisy malującego ściany wspólnie z dziećmi, znów porusza temat potencjalnego przyszłego potomstwa. Ona nie pragnie zmian w życiu, on coraz bardziej chce mieć dzieci, nic nowego, w każdym odcinku ta dwójka toczy tę samą dyskusję.

Seema nie chce brać udziału w remoncie i tyle, wypisuje czek i idzie na fajkę. Na fajce poznaje właściciela klubu, ale nie tego, do którego nie dała rady wejść z Carrie (tak mi się wydaje) i zaczyna z nim flirtować.

Ale co naprawdę ważne, w remoncie pomaga Steve. Odmalowuje pokój wspólnie z Carrie, którą zaczyna pytać o Che. Stara się dowiedzieć, czy Miranda wcześniej mówiła coś o swojej queerowości, by zrozumieć jej decyzję o rozwodzie. Nie ocenia Mirandy.

W pewnym momencie Carrie oczywiście wdeptuje designerskim butem w zbiornik z farbą. Właśnie przy myciu butów obrączka Biga utyka w syfonie i Steve pomaga ją wydobyć. Carrie nie miała pojęcia, jak działają rury pod odpływem, i zaczęła panikować, co jest naprawdę dziwne, bo był remont, wszystkie rury były na wierzchu, było widać, że jest kolanko i obrączka nie popłynie dalej. Steve ratuje obrączkę, przynosi Carrie lemoniadę i mówi, że on nigdy nie zdejmie swojej obrączki, bo dla niego ślub był na zawsze. Już wiemy, że mamy do czynienia z wątkiem hagiograficznym.

Serial zdaje się robić wszystko, żebyśmy stali po stronie Steve’a, a romans Mirandy widzieli jako zachciankę wywołaną kryzysem wieku średniego. Nie zrozumcie mnie źle, ja też jestem po stronie Steve’a, ale to niezbyt miłe zagranie ze strony twórców, pokazywanie historii kobiety po pięćdziesiątce przepracowującej swoją obowiązkową heteroseksualność i wprowadzenie do obsady postaci niebinarnej, a takie niezwykle rzadko widzimy na ekranie, tylko po to, żeby stworzyć w widzach przekonanie, że queerowe romanse to fanaberie krzywdzące rodziny. Takie podejście przywodzi mi na myśl oryginalny serial, w którym nieustannie podejmowano kontrowersyjne tematy, by zająć wobec nich konserwatywne stanowiska, stwarzając iluzję postępowości, ale nie będąc naprawdę postępowym.

Lily nie może znaleźć sznurka od tamponu, a że w budynku aktualnie nie funkcjonują ubikacje, musi iść do toi-toia jak plebs. Tymczasem Charlotte, która myślała, że cztery miesiące wcześniej miała swoją ostatnią miesiączkę, nagle krwawi, co może się zdarzyć w okresie poprzedzającym menopauzę, czego ja i, jak czytam, wielu widzów dowiedziało się z tego odcinka. No i dobra, skoro już musiałam patrzeć na tyle nieśmiesznych scen dotyczących cyklu miesiączkowego, to cieszę się, że przynajmniej wniosły one w moje życie jakąś nową informację.

W przedostatniej scenie odcinka widzimy, jak Carrie w końcu ściąga obie obrączki i pisze do Petera z pytaniem, czy chce znów spróbować randki, a w ostatniej właściciel klubu poznany przy okazji remontu osobiście wpuszcza do przybytku Carrie i Seemę. Znów górują nad plebsem.

Za każdym razem, gdy oglądam odcinek i myślę, że tym razem w sumie nic wielkiego się nie wydarzyło, więc post będzie krótszy, powstaje tekst wcale nie krótszy od poprzednich.

Ten odcinek był bardzo dziwny, a większość problemów w nim była strasznie wymuszona. Nie czaję, czemu Carrie przykleiła sobie plastrem obrączkę do palca. Nie czaję, czemu dorosła kobieta nie wiedziała, że drobny przedmiot wrzucony do umywalki utknie w kolanku, a nie odpłynie. Nie czaję, czemu Miranda, jak już niezapowiedzianie odwiedziła Che, nie została z nu normalnie porozmawiać, tylko przekrzykiwała się na klatce schodowej. Nie czaję epopei tamponowej. Nie czaję ubrania Lisy.

Nie żądam, żeby serial był realistyczny czy opowiadał o problemach, które mnie osobiście dotyczą, ale gdy mówi o problemach, z których większość rozwiązałabym w pięć minut, to naprawdę trudno mi się czymkolwiek przejąć. Jedyne, co z tego odcinka wyniosłam, to naukę na temat przebiegu początków menopauzy.

Ode mnie to tyle, zapraszam do komentowania. A jak wy byście się wystroili na remont?

***

S01E10 – Seeing the Light

Odcinek zaczyna się sceną nagrywania podcastu, co nie wróży niczego dobrego. Prowadzący licytują się na najgorsze zerwanie, jakiego doświadczyli. Carrie twierdzi, że wygrywa, bo Big umarł. Następnie chce odpowiedzieć na telefon od fana, ale okazuje się, że na linii nikogo nie ma.

Przenosimy się na randkę Carrie i Petera, a raczej na jej sam koniec. Peter pyta, czy może pocałować Carrie, Carrie się zgadza, całują się. Pocałunek jest taki sobie, ale to nie jest największy problem Carrie. Najbardziej przeszkadza jej, że pytanie w ogóle padło i z powodu pytania zniechęca się do dalszego randkowania z Peterem. Nie twierdzę, że takie podejście do rozmów o kontakcie fizycznym w kontekście romantycznym nie pasuje do postaci Carrie, bo jak najbardziej pasuje, ale czy naprawdę w roku pańskim dwa tysiące dwudziestym drugim potrzebujemy rozmowy o tym, jak to pytanie o zgodę na pocałunek psuje nastrój na randce? Naprawdę? Kiedy podobny wątek pojawił się w oryginalnym „Seksie w wielkim mieście” można go było bronić czasem powstania, bo w latach dziewięćdziesiątych nie rozmawiano tyle o upewnianiu się, że druga osoba na pewno chce wejść w bliższy kontakt, ale teraz?

Gdy Carrie idzie spać, lampa przy jej łóżku samoistnie się włącza. Bohaterka stwierdza, że to jak nic duch Biga daje jej znać, że nie powinna chodzić na randki, przez co w następnej scenie dostajemy dosyć żenującą rozmowę. Charlotte wierzy w duchy, ale nie wierzy, że Big nie chciałby, żeby Carrie randkowała. Miranda jest oburzona, ponieważ a) Carrie zaczyna wierzyć w duchy i w ogóle w życie pośmiertne b) Charlotte wierzy w niebo. Tak jak pierwsze można zrozumieć (chociaż to słabe zachowanie), tak nie rozumiem, dlaczego po tylu latach przyjaźni Miranda podważa wierzenia religijne Charlotte, o których wie od bardzo wielu lat i których zmiany była świadkiem. Czy za każdym razem, gdy temat wychodzi, Miranda stara się przekonać Charlotte do ateizmu? Jak funkcjonuje taka przyjaźń?

Wieczorem Carrie wymienia kilka SMS-ów z Samanthą na temat pocałunku i pyta ją, czy chce porozmawiać. Samantha odpowiada, że wkrótce będzie chciała. Następnego dnia Carrie oddaje lampę do naprawy.

Miranda jest podjarana, bo Che zaprosiłu ją na spotkanie ze swoją rodziną. Spotkanie ma miejsce w barze. Na miejscu okazuje się, że Che zebrału wszystkich bliskich w jednym lokalu, żeby podczas występu śpiewaczo-muzycznego ogłosić, że wyjeżdża do Kalifornii kręcić pilot własnego serialu. Stawia to Mirandę w dziwacznej sytuacji, ale gdy później rozmawiają prywatnie i bohaterka otrzymuje ofertę wspólnego wyjazdu, reaguje pozytywnie i decyduje się pójść za głosem serca i zrezygnować z prestiżowego stypendium, by jechać do Hollywood.

Carrie spotyka się z bratem Biga, by porozmawiać o pochówku, ponieważ prochy spoczywają od roku w szafie Carrie i czas coś z tym zrobić. Szwagier proponuje miejsce w rodzinnym grobowcu i mówi, że Carrie mogłaby spocząć obok niego. Bohaterka musi to przemyśleć. W następnej scenie Carrie odbiera naprawioną lampę. Okazuje się, że po prostu kabel nie stykał.

Che odchodzi z podcastu, przez co podcast się rozpada. Facet, który był w tym podcaście wraz z Carrie i Che, bierze ślub. Na weselu producent podcastu proponuje Carrie, żeby przejęła całą inicjatywę i zmieniła w podcast z poradami, w którym będzie odpowiadać na telefony słuchaczy, bo obserwował jej rozwój i widział, że w rozmowach z fanami jest szczególnie dobra. Rozwój Carrie jako podcasterki polegał głównie na tym, że najpierw wstydziła się mówić o publicznej masturbacji, a potem opowiedziała o tym, jak Samantha wyjęła jej diafragmę. Rozumiem, że to mu tak zaimponowało. A jeśli chodzi o rozmowy, to może ja wyparłam jakieś sceny nagrywania podcastu (to możliwe), ale nie pamiętam, żebyśmy mogli zobaczyć, jak Carrie sobie radzi z udzielaniem porad słuchaczom. Na początku tego odcinka byłaby ku temu świetna okazja, ale z niej nie skorzystano, nie mam pojęcia dlaczego. Musimy uwierzyć producentowi na słowo, a niekoniecznie jest najlepszym źródłem informacji, bo jak się na koniec odcinka okaże, leci na Carrie.

Mimo że lampa miała już działać prawidłowo, to dalej sama się włącza. Do tego Carrie ma sen, który odczytuje jako wiadomość od Biga – sądzi, że chciał jej przekazać, że chce, by rozsypała jego prochy na moście w Paryżu, na którym całowali się w finale oryginalnego „Seksu w wielkim mieście”. Czytałam, że z ostatniego odcinka „I tak po prostu…” wycięto scenę wspomnienia z Bigiem ze względu na oskarżenia, które padły wobec Chrisa Notha, pewnie w tym miejscu miała się ona pojawić.

Charlotte organizuje Rock nie bar micwę, nie bat micwę, a they micwę. Zaplanowana jest progresywna uroczystość z tęczowymi jarmułkami, hipsterską chałką i transpłciową rabinką. Sala pęka w szwach, seksowni dostawcy z gastro kolegi geja Charlotte uganiają się między stołami, tylko… Rock mówi rodzicom, że wcale nie chce brać w tym wszystkim udziału. Tak jak nie jest chłopakiem ani dziewczyną, tak nie chce identyfikować się z judaizmem, chrześcijaństwem ani islamem, bo w nic z tego nie wierzy. Ojciec próbuje przekupić dziecko, ale Rock się nie daje. Tyle starań na nic, chyba że… impreza zostanie zmieniona w bat micwę Charlotte. Tak się właśnie dzieje i jedzenie się nie marnuje.

Carrie dziwi się decyzji Mirandy o wyjeździe, ale rozumie, gdy Miranda wyjaśnia, że chce wybrać miłość, nawet jeśli dawna ona by tego nie zrobiła, bo czemu niby nie może się zmienić. A potem zmienić jeszcze raz i wrócić do tego, co było, jak jej się tak spodoba. Te słowa obrazuje ostatnia scena z udziałem Mirandy, widzimy ją z pomalowanymi włosami, wróciła do rudego.

Carrie samotnie wybiera się do Paryża i rozsypuje prochy Biga, po czym wymienia SMS-y z Samanthą. Umawiają się na koktajle, ale tej sceny z wiadomych względów nie możemy zobaczyć.

Następnie stajemy się świadkami nagrania odcinka nowego podcastu Carrie o znanej nazwie „Sex and the city”. Podcast zapowiada się na dużo, dużo lepszy niż cokolwiek, co serwowału Che, ale poprzeczka jest nieprawdopodobnie nisko, więc nie wiem, czy to komplement. Producent jest zachwycony. Po rozmowie pełnej komplementów idą w ślinę i na tym kończy się serial. Tym razem nikt nikogo nie pyta o zgodę, więc jest fajnie.

Do tego Seema dalej sypia z właścicielem klubu z poprzedniego odcinka, więc chyba w końcu ma faceta na stałe, a mąż Nyi ruszył w trasę koncertową i para wykorzystuje ten fakt, żeby na nowo przemyśleć związek, każde z osobna. Jak się kończy wątek Lisy… ona miała wątek? Chyba nie zdążył się zacząć. Występowała w parze z Charlotte i to tyle.

Zacznijmy od Carrie. Po stracie otworzyła się na nową miłość, no i dobra, fajnie, ale naprawdę odpuściłabym sobie gloryfikowanie instynktownego wyczuwania, czy ktoś ma ochotę się całować. To było ostatnie ujęcie całego serialu, na tej nucie twórcy postanowili skończyć. I z samą sceną nie miałabym problemu, gdyby nie to, że ewidentnie mamy na nią patrzeć w kontrze do poprzedniej sceny pocałunku, przekaz jak najbardziej ma być taki, że zapytanie o zgodę przed pocałunkiem jest mało romantyczne i lamerskie. Jestem przekonana, że można było wymyślić wiele innych powodów, dla których producent pasował do Carrie lepiej niż Peter.

Tylko rozbijamy się o kolejny problem: KIM JEST TEN PRODUCENT? Dlaczego jego postaci nie rozbudowano? Gdzieś się plątał w tle, ale nic o nim nie wiemy, dopiero w tym odcinku odegrał większą rolę (miał jakieś dwie sceny) i mamy uwierzyć, że to nowa miłość Carrie? Mam dojmujące wrażenie, że wymyślono to na ostatnią chwilę, nie widzę innego powodu, by nie dać wcześniej widzom sygnałów, że między nim i Carrie może się pojawić uczucie, albo żeby powiedzieć o nim dosłownie cokolwiek, by widzowie go zapamiętali, by zaistniał jako postać w serialu. Tak samo wcześniej można było pokazać, jak Carrie odpowiada na telefony, żeby podcast w nowej formule – Carrie jako gwiazda produkowana przez kochanka producenta – naturalnie wyłonił się ze starego podcastu. Do tego skoro już powiedziano, że duch Biga nawiedza lampę, to szkoda, że nie pokazano reakcji lampy na pogrzeb w Paryżu i nowy związek Carrie.

I nagle dochodzimy do kolejnego, większego problemu: cały serial sprawia wrażenie napisanego na kolanie. Patrzymy na wątek Carrie w tym odcinku i widzimy, ile można było zrobić wcześniej, by zakończenie jej historii miało więcej sensu, ale było też kilka spraw, których rozwinięcia się spodziewałam, ale nie doczekałam. Żeby zostać przy Carrie: był cały odcinek napisany dookoła Natashy, dlatego sądziłam, że ona wróci. Że coś jeszcze wyjdzie na jaw w związku z pieniędzmi, które Big jej przekazał.

Tak samo czekałam na powrót Susan Sharon, spodziewałam się, że dowiemy się, co wybaczała Carrie… Ale Susan Sharon nigdy nie wróciła. Wygląda na to, że naprawdę chodziło o tamten nieszczęsny odcinek o przemocy domowej i Susan Sharon wybaczyła Carrie, że poradziła jej wyjście z toksycznego związku. Nie mam słów, szczęka mi opada, ręce mi opadają, wszystko mi opadło. „Seks w wielkim mieście” naprawdę wrócił po latach, by nam powiedzieć, że tak, w latach dziewięćdziesiątych głosił, że przemoc domowa to super sprawa, i dalej się pod tym przesłaniem podpisuje. Pod wieloma kątami „I tak po prostu…” zdaje się przepraszać widzów za „Seks w wielkim mieście”, ale są to przeprosiny składane bez ładu i składu, bez przemyślenia, bez analizy krytyki, jaką otrzymał oryginalny serial. A gdy pomyślę, że postać Bitsy von Muffling również ściągnięto po latach (z wspomnieniem o niej też czekałam do finału), by dalej żartować, że poślubiła homoseksualistę, zamiast wrzucić do scenariusza linijkę o tym, że przez cały czas jej mąż po prostu był bi, i zakpić z bohaterek, które miały go za geja, nabieram przekonania, że miałam rację, sądząc, że serial nie tyle się zestarzał, co nigdy nie był na czasie z postępowymi dyskursami swojej epoki, tak jak nie jest na czasie z rozmowami o reprezentacji i seksualności, które toczą się w trzeciej dekadzie XXI wieku. W latach dziewięćdziesiątych potrafiono mówić o biseksualności i seksie w ogóle lepiej niż robił to „Seks w wielkim mieście”, jestem przekonana, że znaleźliby się nawet pionierzy empatii wyznający rewolucyjną tezę, że modelki to ludzie, ale twórców serialu to nie obchodziło wtedy i nie obchodzi teraz.

Skoro już wspomniałam o biseksualności, to chciałam zapytać, dlaczego Miranda ani razu nie mówi o sobie, że jest biseksualna? Albo panseksualna? Albo queer? Narracja idzie w stronę zakochania się konkretnie w Che, nie eksplorowania własnej tożsamości. Nie widzę innego wytłumaczenia takiego stanu rzeczy niż odwieczna alergia, jaką „Seks w wielkim mieście” ma na słowo „bi”.

Wątek Mirandy na początku mnie zainteresował, ale teraz widzę, że dałam serialowi za dużo kredytu zaufania. Nie tylko pod tym względem, ogólnie. Bardzo się starałam nie nastawiać negatywnie na starcie i szczerze dać serialowi szansę, bo zastanawiałam się, czy nie byłam za ostra dla „Seksu w wielkim mieście” (mogłam nabrać tego przekonania, bo najgorsze sceny wyblakły w mojej pamięci, nie przeczę), do tego zobaczyłam w „I tak po prostu” trochę pomysłów, które naprawdę mi się spodobały, stąd był moment, gdy serial oceniałam lepiej, ale doprowadziło to tylko do tego, że koniec końców był w stanie mnie rozczarować.

Spodziewałam się, że alkoholizm Mirandy odegra większa rolę (ale o nim zapomniano), że Miranda będzie się musiała ustosunkować do poliamorii Che (ale o niej zapomniano), że skoro już zostaliśmy wtajemniczeni w życie seksualne jej syna (o tym ja wolałabym zapomnieć), to coś z tego wyniknie, ale nie. Związek ze Stevem zniszczono, by nas przeprosić za to, że Mirandę wstawiono w ramy domowego życia, którego nie pragnęła, dano jej romans z postacią niebinarną, bo wielu ludzi przeczuwało, że jej postać nie jest hetero, i mamy się cieszyć. Ach, a ze Steve’a zrobiono świętego, bo widzowie go lubili. Jeśli chodzi o rozwój świadomości społecznej Mirandy, to jak okropne by nie były początkowe sceny jej porażek na tym tle, to pokazywały, że ona ma wciąż sporo do nauczenia się (bo słusznie zauważono, że najbardziej świadoma postać z „Seksu w wielkim mieście” wciąż nie jest świadoma) i myślałam, że zobaczymy jakiś proces, że Miranda będzie się uczyć o problemach świata, które do tej pory mogła spokojnie ignorować, ale wygląda na to, że to wydarzyło się przed rozpoczęciem akcji „I tak po prostu…”. Miranda wyjaśnia z profesorką początkowe nieporozumienie i mamy przyjąć do wiadomości, że jest zaangażowana społecznie. Nawet nie chcę się znęcać nad jej wszystkimi akcjami komentowanymi w internecie jako krindżowe, bo wzbudzają we mnie za dużo litości.

Przejdźmy do Charlotte. Naprawdę bardzo podoba mi się pomysł, żeby jedno z dzieci najbardziej konserwatywnej bohaterki okazało się transpłciowe. Charlotte nie umiała od razu tego zaakceptować, co oczywiste, i to jest właśnie ciekawe: obserwowanie jak wyniesione z domu wartości ścierają się z miłością do Rock. W „Seksie w wielkim mieście” było jasne, że przywiązanie do patriarchalnego i queerfobicznego spojrzenia na świat przynosi jej samej więcej szkody niż pożytku, ten wewnętrzny konflikt widać też w „I tak po prostu…”. I dobrze, bo to niezwykle ciekawa sprawa. Czy chciałabym, by poświęcono mu więcej uwagi kosztem innych scen? Jeśli chodzi o głupie przeprosiny tak, jeśli chodzi o bieganie po Nowym Jorku w poszukiwaniu czarnego przyjaciela nie, bo to najlepszy fragment serialu. W finale zorganizowała they micwę, dając wyraz swojej akceptacji tożsamości Rock, co byłoby pięknym gestem, gdyby nie fakt, że przeliczyła się co do pragnienia dziecka, by być częścią religii, w której chciała nu wychować. Rock mogłu coś powiedzieć wcześniej, ale to dziecko, dzieci czasem robią głupie rzeczy, zwłaszcza jak są przymuszane do uczestnictwa w rytuałach i cykają się powiedzieć rodzicom, że nie wierzą w boga. Decyzja Charlotte, by zmienić uroczystość we własną bat micwę, wyraża zrozumienie i akceptację faktu, że gdy rodzic chce wyznawać daną religię, to nie oznacza, że będzie tego chciało dziecko, co jest jeszcze piękniejszym gestem. They micwy cały czas chciała ona, nie Rock. Czy wątek Charlotte mógłby być lepiej poprowadzony, czy można było nadać jej relacji z dziećmi więcej głębi, czy zmiana jej podejścia do Rock mogłaby być bardziej naturalna? Oczywiście. Ale w tym, co dostaliśmy, widzę pewne zalety, co czyni historię Charlotte częścią serialu, którą oceniam najlepiej.

Jeśli chodzi o nowe postaci, to zmierzały donikąd i pozostawiły mnie z wrażeniem, że wprowadzono je tylko dlatego, że oryginalny serial krytykowano za udawanie, że w Nowym Jorku mieszkają tylko biali ludzie. Seemy mogłoby w serialu w ogóle nie być, Nya też nie była szczególnie potrzebna w historii Mirandy, a jej własny wątek opierał się na powtarzaniu w kółko tej samej rozmowy i pozostawieniu nas bez odpowiedzi na pytanie co do przyszłości jej związku i ostatecznej decyzji o dziecku, Lisa… dzięki Lisie mieliśmy najlepszy fragment serialu i najdziwniejsze ubranie w historii marki, ona może zostać. Najwięcej do serialu wniosłu Che, bo weszłu w romans z Mirandą.

Che wywoływału ciarki żenady każdym swoim żartem. W internecie niektórzy argumentowali, że to okej, bo większość stand-uperów każdym swoim żartem wywołuje ciarki żenady, ale zupełnie do mnie nie trafia taki argument. Inni też źle robią swoją robotę, dlatego to okej, że „I tak po prostu…” źle robi swoją robotę? Nie, nie kupuję tego. Dajcie mi dobre żarty i tyle. Zresztą ten argument miałby sens tylko pod warunkiem, że Che w świecie serialu nie uważano by za zabawną osobę, a uważano.

A sama postać była niesamowicie płytka. Niebinarną identyfikację płciową uznano za cechę osobowości, za drugą palenie zioła, za trzecią otwartość w mówieniu o seksie i tyle, oto Che.

Całość prezentuje tak niski poziom zorientowania w toczących się aktualnie dyskusjach na temat płci i seksu, że część mnie chce dopatrywać się w tym celowego działania. W czasach popularności outrage marketingu, olbrzymiej nośności negatywnych recenzji i tworzenia kontentu tylko po to, by ludzie mówili o tym, jaki jest dziwaczny (jak programy randkowe Netflixa) wszystko jest możliwe. Gdybym w to jednak uwierzyła, znów udzieliłabym twórcom zbyt dużego kredytu zaufania. Bardziej prawdopodobne jest, że na szybko nakręcono byle co, aby tylko wyciągnąć jeszcze trochę dochodu ze znanej marki.

Mimo wszystko jest to katastrofa, na którą nie mogę przestać patrzeć, i jeśli pojawi się druga seria, będę wyczekiwać każdego odcinka.

Ode mnie to tyle. Nagadałam się, kolej na was.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz